W jednym z najnowszych wywiadów Brian Eno bez wielkiej skromności opisuje siebie jako postać typu Johna Cale’a czy Roberta Frippa – analityka, który potrafi spojrzeć na własną muzykę z perspektywy i dlatego może stworzyć coś, czego jeszcze nie było. Owszem, coś takiego mu się zdarzało. Ale trudno się oprzeć wrażeniu, że ten sam Eno na nowej płycie „The Ship” to bardziej ktoś, kto próbuje dokonać syntezy elementów już dobrze znanych. Trochę zadumy w statycznych, zawieszonych dźwiękach pożyczonych od La Monte Younga, szczypta elegijnego tonu znanego z utworów Gavina Bryarsa (tytułowy utwór naprowadza nas na jego „The Sinking of the Titanic”, w którego wydaniu Eno sam maczał palce), do tego gwałtowne wejścia orkiestry jak u Scotta Walkera, a na koniec cover piosenki The Velvet Underground („I’m Set Free”), nad którą Anglik pracuje od lat. Cała ta ambitna płyta ma formę dwóch długich utworów, przy czym ten drugi, „Fickle Sun”, to trzyczęściowa suita zszyta bez wielkiej dbałości o sens. Oba mają świetne momenty, ale i spore niedostatki dramaturgiczne. Jakby Eno zapomniał, że im bardziej ambitny pomysł, tym bardziej takie niedociągnięcia kłują w uszy.
Brian Eno, The Ship, Warp