Trzy lata temu na rynku ukazała się płyta „Can’t Get Enough”, firmowana przez grupę The Rides. Byli tacy, którzy bez wahania sięgnęli wówczas po magiczne określenie supergrupa. Było w zasadzie usprawiedliwione – w składzie zespołu znalazły się takie nazwiska, jak Stephen Stills, Kenny Wayne Shepherd i Barry Goldberg. Idea takiego zestawu muzyków pozwalała na skojarzenie z legendarnym składem z albumu „Super Session” z 1968 r., w którym wystąpili jeszcze Al Kooper i Mike Bloomfield. W The Rides miejsce Bloomfielda zajął Shepherd i wydawało się, że mamy, jak ulał, nową supergrupę. Pisząc wtedy w „Afiszu” o debiucie The Rides, pozwoliłem sobie wyrazić opinię, że właściwie wszystko jest w porządku, ale zabrakło magii. Ostatnio ukazała się nowa, druga płyta zespołu, „Pierced Arrow”. Tak jak poprzednio dużo tu tradycyjnego blues rocka, jest szczypta folku, ale przede wszystkim uderza świetne brzmienie instrumentów, z wyraźnym wskazaniem na gitarę Wayne’a (np. solo w „I’ve Got to Use My Imagination”). Wydaje się, że aby w pełni docenić jakość muzyki The Rides, trzeba odrzucić nasuwające się skojarzenia z „Super Session” i bawić się soczystym rock and rollem (tu np. wskazanie na świetne „I Need Your Lovin”), wykonywanym przez ludzi, którzy dobrze wiedzą, na czym rock and roll polega. I o to chodzi w przypadku The Rides.
The Rides, Pierced Arrow, Provogue