Najpierw Beyoncé nagrała album o męskiej zdradzie (między innymi) zatytułowany „Lemonade”, później jej mąż Jay-Z przepraszał na albumie „4:44”, a „Everything Is Love” to happy end historii najsławniejszego małżeństwa dzisiejszego show-biznesu. Pogodzonego i rosnącego w siłę, co się mierzy choćby w sugerowanych tu możliwościach wpływu na świat. Symbolicznie opowiada o tym już klip utworu „Apeshit”, kręcony w specjalnie wynajętym paryskim Luwrze, wśród eksponatów, na które tylko najbogatszych byłoby stać – a w piosence „Boss” Beyoncé rapuje o fortunie, która utrzyma pięć pokoleń. I opowiadających historię, którą tylko tacy jak Carterowie (małżonkowie podpisali tę płytę The Carters) mogą kształtować. Za tym monumentalnych rozmiarów braggadocio, czyli wpisanym w hip-hop chwalipięctwem, nie nadąża jednak muzyczna treść wydawnictwa, które wydaje się zbyt mocno zbudowane na brzmieniach znanych już z „Lemonade”, trochę tu uzupełnionych zużytymi rozwiązaniami komercyjnego rapu. Wystarczyło więc, by zamknąć małżeński serial, za mało, by zmienić świat.
The Carters, Everything Is Love, Columbia