Najmniej romantyczny element twórczości angielskiej wokalistki i autorki Florence Welch to dziś ten plus w nazwie zespołu i określenie „The Machine”, które nie bardzo pasuje do towarzyszącej jej orkiestry. Sugeruje elektroniczne brzmienia i regularne tempo, a tu mamy pieśni, dramatyczne ballady, bombastyczne aranżacje na zespół rozbudowany o harfę i melotron, orkiestrę smyczkową, w trzech utworach jeszcze Kamasiego Washingtona na saksofonie, a w jednym – Jamiego xx jako współautora. W jego piosence Welch wydaje się wcielać w Adele, robi to jednak w swojej, lekko przejaskrawionej, manierze. Cała płyta ogrywa zresztą tę jej mocną stylistykę do przesady. Welch zajęła się tym razem również produkcją, a opanowanie tego żywiołu wymaga sporego doświadczenia i „High as Hope” wydaje się albumem mniej zwartym i konkretnym niż „How Big, How Blue, How Beautiful”. Zaczyna się wysoko – od dwuznacznej frazy „Jestem tak wysoko, że widzę anioła” – i nie schodzi z tego poziomu. Najlepiej brzmi w środkowej części – w „Sky Full of Song” i „Grace”. Jak na zestaw piosenek o intymnym charakterze jest płytą dość mocną i krzykliwą, gubi szczegóły do tego stopnia, że Washingtona w pierwszym momencie trudno nawet usłyszeć, a moment wytchnienia przynosi dopiero najbardziej kameralne „No Choir” w finale.
Florence + The Machine, High as Hope, Virgin