To był 14445 koncert Filharmoników Nowojorskich. Każdy koncert numerują - każdy jest częścią ich historii. Mało która orkiestra na świecie (a już na pewno w Stanach Zjednoczonych - Nowojorczycy są tu najstarsi) może się doliczyć aż tylu! Warszawska filharmonia, choć też ma piękną tradycję, jest od nowojorskiej młodsza aż o 58 lat. Kiedy się pomyśli, że przed poprzednikami muzyków, których właśnie słuchaliśmy, stawali - żeby wymienić samych kompozytorów (bo co do wielkich dyrygentów, to oczywiste) - Piotr Czajkowski, Antonin Dvořák, Gustav Mahler, Richard Strauss, Igor Strawiński, to ciarki przechodzą.
Ale orkiestra się zmienia. Hanna Lachert, jedyna Polka w jej składzie, która gra w niej już od 35 lat, opowiada, że kiedy przychodziła do zespołu, było tu zaledwie kilkanaście kobiet. Teraz jest ich chyba większość. Coraz więcej też gra tu muzyków pochodzenia dalekowschodniego - to też rosnąca światowa tendencja.
Czy to ma wpływ na grę? Trudno powiedzieć. Jest oczywiście coś takiego jak tradycja, przekazywana z pokolenia na pokolenia, ale na czym ona polega? Na pewno na specyficznym, bardzo jasnym brzmieniu (obecny szef, Lorin Maazel, nazywa je przejrzystym). No i na tym, co dla każdej orkiestry na poziomie jest elementarzem: na perfekcjonizmie, bezbłędnym przygotowaniu nie tylko do występu, ale nawet do prób. Ciągłość musi istnieć, kolejni nowi członkowie są dobierani z wielką starannością. Komisja kwalifikacyjna (pani Hanna wchodzi w jej skład) przesłuchuje ich za zasłoną, nie wiedząc, kto gra. Wszystko musi się odbyć uczciwie.
A jak wybiera się szefa artystycznego w Filharmonii Nowojorskiej? Kiedyś czynił to zarząd i ogłaszał zespołowi. Dziś głos ma cała orkiestra. To sami muzycy wybrali swego czasu Kurta Masura (trochę może na fali historii, która go wyniosła dzięki pięknej karcie z końca lat osiemdziesiątych); to oni też po jego odejściu zażyczyli sobie Lorina Maazela. W Polsce takie sytuacje zdarzają się nieczęsto, ale jednak: Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia swego czasu zapragnęła, aby na jej czele stanął Gabriel Chmura i - o ile wiem - żadna ze stron nie żałuje.
Nowojorczycy też nie żałują swojego wyboru. Rozumieją się z Maazelem doskonale. Nie tylko dlatego, że jeszcze przed swoją dyrekcją stawał przed nimi wielokrotnie (po raz pierwszy jako dwunastolatek w 1942 roku!), ale dlatego, że jest absolutnie przekonujący i wnosi poczucie bezpieczeństwa.
Tym razem grali w Warszawie utwory Brahmsa, Ravela i Strawińskiego. Jak na mój gust, trochę za bardzo po amerykańsku - ja wolę więcej namysłu i tajemnicy. Nie ma co jednak wybrzydzać, ta orkiestra jest naprawdę wspaniałą maszyną do grania. A jaką maszyną - to pokazali w bisach: tańcach - słowiańskim Dworzaka i węgierskim Brahmsa oraz muzyce z „Arlezjanki" Bizeta.
I jeszcze jedno miłe spotkanie po latach: Emanuel Ax. Warszawiacy (starsi) już zawsze będą go pamiętać z Konkursu Chopinowskiego w 1970 r., zdominowanego przez silną ekipę amerykańską z wychowankami słynnej nowojorskiej Juilliard School na czele. Ax (który otrzymał wówczas wyróżnienie) także tam studiował, ale urodził się we Lwowie, a przez krótki czas w dzieciństwie mieszkał w Warszawie i chodził do szkoły muzycznej na Miodową (do dziś świetnie mówi po polsku). Koncert d-moll Brahmsa zagrał miękko i lirycznie, ale najpiękniejszy w jego występie był bis: nostalgiczny Walc a-moll Chopina...