Można mieć wątpliwości, czy Gary Moore jest urodzonym, stuprocentowym bluesmanem. W końcu przyszedł na świat 55 lat temu nie w Teksasie czy Chicago, ale w Belfaście w Irlandii.
Owszem, jako nastolatek kochał gitarę, Claptona, Hendriksa i Petera Greena, grał jednak bardziej rocka, najpierw ze Skid Row, a potem z Thin Lizzy i dopiero w 1990 r. objawił się światu jako autor świetnego albumu „Still Got the Blues”. Od tej chwili pozostał już wierny temu gatunkowi, włącznie ze swoją najnowszą płytą „Close As You Get”.
To nie jest muzyczna rewolucja ani rewelacja, ale to, czego fani od Moore’a oczekują – jedenaście własnych i cudzych klasycznych kompozycji, pięknie śpiewająca gitara, charakterystyczny wokal, daleki od belcanta, ale doskonale „siedzący” w muzyce. Czy może czegoś brakować? Może iskierki geniuszu, ale to nawet najlepszym nie zdarza się za każdym razem.
Gary Moore, Close As You Get, Eagle Rock 2007