Zdzisław Pietrasik: – Wrócił pan ze Stanów bez nominacji do Oscara.
Borys Lankosz: – Bez nominacji, ale to były bardzo ciekawe trzy tygodnie. Krótka lekcja Ameryki.
Pierwszy raz był pan w Ameryce?
Nie, nie, ale teraz wszedłem w inną przestrzeń. Pokazywaliśmy „Rewers” w Nowym Jorku, w Los Angeles i na festiwalu w Palm Springs w Kalifornii. Zupełnie różne doświadczenia. W Nowym Jorku mieliśmy wspaniałe przyjęcie, reklama w „New York Timesie” i „Village Voice” sprawiła, że przed kinem stowarzyszenia amerykańskich reżyserów ustawiła się kolejka aż po Carnegie Hall.
Dużo Polaków?
Myślę, że mniej niż 30 proc., a reszta to kosmopolityczna widownia, podobnie było na Uniwersytecie Kalifornijskim (UCLA). Okazało się, że oni naprawdę dużo wiedzą o Europie, o Polsce i o polskim kinie.
Wszystko w filmie było dla nich jasne?
Nie mieli najmniejszych problemów. Natomiast w Palm Springs zrozumiałem, że nominacji do Oscara nie dostanę.
Dlaczego nie?
Wśród widowni, zresztą bardzo licznej, znajdowało się sporo członków Akademii Filmowej zgłaszających rekomendacje właśnie w kategorii „foreign Oscar”. To są przeważnie emeryci, przyjeżdżający tu, aby przy okazji wygrzać kości. Niektóre ich pytania mnie zdumiewały, np. jeden pan zapytał, dlaczego bohaterka w finale zapala świeczkę i co symbolizuje ten pomnik? Musiałem tłumaczyć, że to jest miejsce, w którym Sabina pochowała szczątki ojca swego dziecka. Aha, teraz rozumiem, odpowiedział, a ja przez moment poczułem takie ukłucie, czy coś zrobiłem źle...
Właśnie chciałem o to zapytać: co po amerykańskich doświadczeniach należałoby zmienić w „Rewersie”, by stał się bardziej zrozumiały i uniwersalny?