Dorota Szwarcman: – Podczas uroczystości wręczania Paszportów POLITYKI powiedziała pani pięknie, że każda rola jest podróżą. Czy pani droga do muzyki była daleką podróżą?
Wioletta Chodowicz: – W sensie dosłownym raczej tak, bo wyjechałam na studia aż do Wrocławia. W sensie metaforycznym chyba też, bo chociaż w mojej rodzinie jest wiele osób uzdolnionych muzycznie, to nikt nie zajmował się muzyką profesjonalnie. Nie miałam więc przed sobą przetartych ścieżek. Kiedy zdawałam na studia wokalne, wielu znajomych trochę się dziwiło, że wybrałam tak niepewny zawód. Tym bardziej jestem wdzięczna rodzicom, że mnie wspierali. Do szkoły muzycznej w Radomiu zdawałam jednak z innymi planami.
Jakimi?
Miałam szalony pomysł, żeby iść potem do szkoły teatralnej. Głos zaczęłam kształcić z myślą, że może mi się to przydać w aktorstwie. Szybko jednak przestałam o tym myśleć. W Akademii Muzycznej we Wrocławiu trafiłam do prof. Agaty Młynarskiej, świetnej pedagog i znakomitej śpiewaczki. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Pani profesor wysyłała mnie na konkursy, mówiąc, że nawet jak będę odpadać po pierwszych etapach, to nie szkodzi. I rzeczywiście miało to edukacyjny wymiar. Nie bałam się porażek, nauczyły mnie więcej niż nagrody.
Na scenę trafiła pani wcześnie.
W studenckim przedstawieniu „Siostry Angeliki” Pucciniego śpiewałam rolę tytułową. Jeździłam też do Niemiec z rolą Paminy w „Czarodziejskim flecie” Mozarta. Profesjonalny mój debiut w Polsce odbył się już po studiach – w 2002 r. w Poznaniu: Hrabina w „Weselu Figara”. W rok później trafiłam do Opery Wrocławskiej. Miałam to szczęście, że od razu byłam obsadzana w partiach pierwszoplanowych.