Aneta Kyzioł: – Od początku myślał pan o teatrze jako rodzaju instalacji multimedialnej, łączącej elementy teatru, sztuk wizualnych, performance’u i koncertu?
Krzysztof Garbaczewski: – Studiowałem filozofię i zastanawiałem się, czy zdawać do szkoły teatralnej czy filmowej. Zorganizowałem ekipę i nakręciliśmy film. Był bardzo zły (śmiech), ale nie o to chodzi. Oglądając go miałem wrażenie, że jego język jest bliższy teatrowi niż filmowi, i ostatecznie wybrałem krakowską PWST. Jednak moje podejście do teatru na początku było dość klasyczne. Po „Opętanych” według Gombrowicza miałem poczucie, że potrafię inscenizować klasycznie, że mam już wytrych do robienia teatru, sprawną maszynkę do otwierania kolejnych tekstów. Zacząłem brać na warsztat rzeczy teoretycznie niemożliwe do wystawienia, jak „Tybetańska księga umarłych”, albo trudne, jak „Biesy”, „Odyseja” czy trylogia George’a Lucasa, niejako przeciwko samemu sobie, żeby z sobą powalczyć o inny, nowy język.
Z jakim skutkiem?
Przy pracy nad „Nirvaną”, czyli adaptacją „Tybetańskiej księgi umarłych”, coś się we mnie przełamało, otworzyłem się na sztukę w teatrze, także na performance, na improwizację. „Nirvana” pokonała we mnie poczucie, że teatr służy do wystawiania tekstów. Ważniejsze są problemy, o których chcemy opowiedzieć, czasem trzeba odrzucić tekst i działać bardziej performatywnie wobec problemu. Inspiracją było też działanie nowofalowe w kinie, które samo medium czyni treścią. Dla niektórych teatr jako medium nie stanowi problemu, jest transparentny, dla mnie nie. Sama obecność aktora na scenie jest już wystarczająco dramatyczna, żeby konstruować spektakl bez dodatkowego poziomu iluzji.