Czym jest dla ciebie nominacja do Paszportów POLITYKI?
To dla mnie nic nowego, bo już nominowany byłem. To zawsze radość i szansa na zwiększenie mojej potęgi! Na pewno jest to okoliczność do wywołania uśmiechu na twarzach mamy i taty. Strasznie się cieszą, więc i ja się cieszę – podwójnie, potrójnie, poczwórnie, z każdym uśmiechem człowieka mi życzliwego. Skoro oni się radują, to trudno, żebym ja był smutny. Poza tym dla mnie to okazja, żeby sobie wreszcie jakąś marynarkę kupić. Bo trochę z tym u mnie słabo…
Jak byś scharakteryzował swoją prozę?
Pisanie jest dla mnie okazją, żeby zostać wysłuchanym, przeczytanym. Poprosiłem ludzi o poświęcenie mi uwagi i jest mi miło, że ją otrzymałem. Tylko się cieszyć. Przy okazji daje to możliwość do życia na własnych zasadach i do dyktowania tych zasad. Do bycia wolnym człowiekiem.
Kim są twoi czytelnicy?
Nie mam wyobrażenia mojego czytelnika. Piszę do różnych ludzi i bardzo wielu ludzi – taką mam nadzieję – mogłoby się odnaleźć w tym, co robię. Wyobrażam sobie, że mój czytelnik jest osobą wrażliwą. Może być i robotnikiem, i profesorem, i sprzątaczką, i coachem – kim tam sobie chce być, niech będzie. Odczuwam dziwną daleką bliskość z ludźmi, którzy czytają moje książki. Jeśli się w nich odnajdują, to znaczy, że mamy coś wspólnego. I że nie jestem sam na świecie.
Kiedy zacząłeś tworzyć?
Okropnie wcześnie. Zdecydowanie za wcześnie! Pierwsze próby pisarskie (okropne!) podjąłem w ogólniaku. Było to potwornie głupie. Jak większość ludzi nastoletnich nie miałem nic do powiedzenia. Co może mieć do powiedzenia o świecie 18-latek? No chyba tylko to, że ma mało pieniędzy i go kobitki nie chcą. Ubzdurałem sobie, że będę pisarzem artystą – i życie to zweryfikowało. Powiedziało: Łukasz, nie, za wcześnie na tego rodzaju zabawy. I ja tego złego głosu posłuchałem, zająłem się życiem, przyglądaniem się światu i uczestniczeniem w tej burzliwej, pięknej przygodzie, jaką jest życie. 10–15 lat później stwierdziłem, że może jednak mam coś do powiedzenia, może nie będzie czymś chamskim poproszenie o uwagę, o przeczytanie. Poprosiłem i w jakimś sensie w dalszym ciągu o to proszę.
Kto jest twoim pierwszym recenzentem, czytelnikiem?
Tak się złożyło, że mamy z kolegami takie kółko pisarskie i się wymieniamy wczesnymi wersjami tekstów. Chłopaki zawsze powiedzą, co i jak. Jest to twórcze, przyjemne, coś z tego wynika, jak jeden z drugim wskaże jakiś błąd. Zwłaszcza gdy te różne nieudolności są wypunktowane przez kilka osób. Do recenzji w prasie czy internecie nie przywiązuję już takiej wagi. Pamiętam szczególną reinterpretację mojego imienia i nazwiska – ktoś stwierdził, że Łukasz Orbitowski to na pewno pseudonim, bo brzmi prawie jak Luke Skywalker… Ja się naprawdę tak nazywam, ale stwierdziłem, że coś w tym jest – Luke’a Skywalkera można na upartego i tak spolszczyć.
Nad czym teraz pracujesz?
Przede wszystkim nad tym, żeby dzień zaczynać z uśmiechem. Jeżeli w końcu się tego nauczę, to może będę myśleć o innych kierunkach twórczych. W tle tych prób uśmiechania się dokonują się wstępne prace nad nową powieścią, która będzie książką o utracie, ucieczce.
Największe marzenie artystyczne?
Najbardziej na świecie chciałbym napisać książkę humorystyczną z perspektywy kobiety. Przy czym jest to zadanie niesłychanie trudne, bo dobra, właściwa, mądra humorystyka – powiedzmy, że w duchu Szwejka – jest chyba najtrudniejszym gatunkiem literackim, jaki istnieje. A kobiety są dla mnie wielką tajemnicą. To wyzwanie odkładam i pewnie długo będę odkładał. Ale jako twórca, artycha chciałbym to zrobić najbardziej!