Jedna partia szachów
Jan P. Matuszyński o swojej fascynacji rodziną Beksińskich
Janusz Wróblewski: – Liczył pan, ile nagród zdobyła „Ostatnia Rodzina”?
Jan P. Matuszyński: – Nie, ale jest ich dużo. Więcej, niż się spodziewałem. Każda jest trochę za coś innego, co mnie bardzo cieszy.
Która sprawiła największą przyjemność, oprócz Paszportu, co oczywiste?
Ta pierwsza – nagroda dla Andrzeja Seweryna w Locarno. Już samo zaproszenie do głównego konkursu, a nie do sekcji debiutów i filmów drugich, było sukcesem. Nawet nie wie pan, jak wiele osób odradzało mi współpracę z Sewerynem. Ta nagroda upewniła mnie, że nie popełniłem błędu, podejmując bardzo ryzykowną decyzję obsadową. Duże wrażenie zrobiło na mnie znakomite przyjęcie w Gdyni – to przecież były nie tylko Złote Lwy i nagrody dla aktorów, ale też nagroda dziennikarzy i nagroda publiczności. Nagrody w Chicago dla Kacpra Fertacza za zdjęcia i Jagny Janickiej za scenografię. Wzrusza mnie, że w Denver otrzymaliśmy laur im. Kieślowskiego. Dużo tego. Miło.
Poprzeczka idzie w górę.
Z realizacją kolejnej fabuły nie będę się spieszył. Nie dlatego, że się boję czy mam bardziej skrępowane ręce. Jest wręcz przeciwnie, ale potrzebuję w końcu zwolnić po tym szalonym roku. Pracuję teraz nad drugim sezonem „Watahy”. Wszedłem w ten serial bezpośrednio po premierze „Ostatniej Rodziny”, dzięki czemu udało mi się uciec od tego amoku wokół filmu, ale też nie miałem dnia wytchnienia. Przed presją ratuje mnie jeszcze to, że traktuję „Ostatnią Rodzinę” nie jako swój debiut, lecz drugi film. Po tym jak zaczynałem w krótkim metrażu, większym dla mnie przeskokiem było zmierzenie się z półtoragodzinnym dokumentem „Deep Love”.
Oczekiwania są takie, że kolejny pana film musi być jeszcze mocniejszy.