Jeśli się nie mylę, to pański życiorys artystyczny zaczyna się od powołania w 1996 r. Grupy Ładnie. Co to było? Formacja malarska?
Raczej nieformalna grupa towarzyska. Podczas studiów na Wydziale Architektury na Politechnice Krakowskiej zacząłem chodzić na kółko rysunkowe. Tam poznałem Wilhelma Sasnala i Rafała Bujnowskiego - studentów starszych lat. Zajęcia prowadził asystent Marek Firek, a przychodził na nie Józef Tomczyk, dorabiający sobie pozowaniem na kółku plastycznym. Zakolegowaliśmy się i w piątkę zaczęliśmy organizować akcje artystyczne w słynnym wówczas klubie Rentgen lub w sadzie u Marka Firka. Nazwę Ładnie wymyśliliśmy sobie tak, jak to robią zespoły muzyczne. Naszym kierownikiem został Tomczyk "Kurosawa", a ideologiem i teoretykiem - Firek. To oni stanowili trzon grupy, choć dziś często się ich pomija pisząc o nas.
Chce pan powiedzieć, że wszyscy jesteście architektami?
Tylko Firek. My wszyscy po kolei zrezygnowaliśmy z Politechniki i przenieśliśmy się na Akademię Sztuk Pięknych. Ja, jako ostatni, po trzech latach studiowania architektury. Na Politechnice poznałem swą obecną żonę, więc nie było już po co dalej studiować. Na ASP zresztą na początku wcale nie było mi lekko, studentem okazałem się kiepskim i już na pierwszym roku wezwany byłem na dywanik. Problem w tym, że w życiu nie chodziłem do szkoły plastycznej, nie malowałem martwych natur czy pejzaży i w ogóle nie potrafiłem wielu rzeczy, które potrafili inni studenci. Na ASP można bowiem przyjąć jedną z dwu postaw. Albo się robi wszystko tak, by spodobało się profesorowi, albo po swojemu. Ja ponad Akademię ceniłem sobie działania artystyczne z kolegami i malowanie w domu. Byłem w tym konsekwentny i w końcu także profesorowie zaakceptowali moją plastykę. Nie mogę jednak powiedzieć, że ASP nic mi nie dało. Dzięki uczelni nie wzięli mnie do wojska i poznałem wiele koleżanek. Na Akademii także po raz pierwszy i ostatni widziałem sztalugi malarskie, sam bowiem używam zamiast nich cegieł lub kartonowych pudeł.
Skąd ta dziwna nazwa - Grupa Ładnie?
Otóż na Akademii odbywały się tzw. przeglądy. Studenci przynosili swoje obrazy, a profesor się przechadzał i komentował. Stawał przy moich pracach, patrzył i, żeby w ogóle coś powiedzieć (bo profesor musiał przecież wprowadzić jakieś korekty), mówił: "No dobrze. Ładnie". Chyba Bujnowski pierwszy zwrócił na to uwagę, no i tak zostało.
Dziś artyści rzadko łączą się w grupy. Po co to robiliście? Razem łatwiej się przebić?
Przebić? Ja wówczas nie myślałem o żadnym przebijaniu się. Nawet nie wiedziałem, że istnieje jakiś rynek sztuki. To było raczej przedsięwzięcie towarzyskie - wspólne spotkania, piwo, koleżanki, te klimaty. Grupa, bo robiliśmy wspólne akcje. Na przykład w klubach malowaliśmy dekoracje, Tomczyk zawsze przemawiał, była jakaś muzyka, filmy, slajdy, wydawaliśmy "Słynne Pismo we Wtorek", a nawet nawzajem wręczaliśmy sobie nagrody za sztukę. Żeby było bardziej profesjonalnie, podpisywaliśmy się: Grupa Ładnie. Kojarzy się nas jako formację malarską, a przecież wspólną wystawę zorganizowaliśmy tylko raz, przy okazji akcji zatytułowanej Rozwiązanie Grupy Ładnie. Zresztą wystawa, to dużo powiedziane. Każdy wywiesił po dwa obrazki jako dekorację.
A dziś?
Cóż, po studiach rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. Przestaliśmy organizować wspólne działania, a przecież Grupa Ładnie to były właśnie te spontaniczne akcje.
Dobrze więc, zostawmy grupę, porozmawiajmy o panu. Marek Firek napisał kiedyś, że uprawiacie sztukę "banalnego niepokoju". Zgadza się pan z tym?
Bo ja wiem? Pisał też, że to "sztuka sprzedajna" i różne inne rzeczy. Ale z tą sztuką to bym był ostrożny. Uważam się za plastyka, który uprawia plastykę. Czy banalnego niepokoju? Gdy maluję, to nie zastanawiam się, jaka ona jest, banalna czy nie, odkrywcza czy nie, czy się ludziom podoba, czy nie. Robię to, co czuję. To jest moja jazda.
Pana i pańskich kolegów często przeciwstawia się artystom takim jak Kozyra, Libera, Żmijewski czy Althamer. Że to oni schodzą ze sceny, a wy na nią wchodzicie. Jak pan odbiera to, co robią?
Jako widz - podziwiam. Są dla mnie mistrzami z Warszawy. Podobają mi się ich prace. Ale jako plastyk pewnie nie potrafię wymyślać i robić podobnych rzeczy. Moim narzędziem jest ołówek 4B oraz farby olejne. Zawsze też pragnąłem malować tak, by moje obrazy były od razu, na pierwszy rzut oka, komunikatywne, a nie za bardzo artystyczne, czyli niezrozumiałe.
Sztuka dla ludu?
Może. Pochodzę z małej podkrakowskiej miejscowości, ze środowiska robotniczo-chłopskiego. Tam, gdzie się wychowywałem, plastykę traktuje się jako fanaberię. Powszechne jest przekonanie, że kto nie pracuje na roli lub przez osiem godzin nie przerzuca pudeł w hurtowni, ten nic nie robi. I we mnie tkwił jakiś wstyd, że zajmuję się takimi niepożytecznymi rzeczami jak plastyka. Dlatego starałem się, by ci ludzie rozumieli, co maluję. Stąd też z czasem zacząłem dodawać do obrazów napisy tłumaczące dodatkowo, co jest namalowane. Na przykład na portrecie koleżanki napisałem: "Ukradli jej dowód" i już wiadomo, dlaczego jest smutna.
Jak rodzina zatem przyjęła pańskie zawodowe wybory?
Początkowo nic nie wskazywało, że pójdę tą drogą. Ukończyłem technikum budowlane, a architektura była naturalnym następnym szczeblem zdobywania konkretnego zawodu. Dlatego początkowo nawet nie przyznałem się w domu, gdy na drugim roku architektury zdałem na studia artystyczne. A gdy zbijałem sobie z desek blejtramy, słyszałem od taty: "Synu, szkoda tych desek, jeszcze się na coś mogą przydać". Później jednak rodzina się pogodziła. Tata, który hoduje konie, mówił: "Namalowałbyś konia", bo to taki sprawdzian, czy ktoś potrafi malować. A później przychodził wujek i krytykował, że nie tak wygląda kolano czy grzywa. I miał rację, bo mój koń był bardzo uproszczony.
Naprawdę, nie namaluje pan bezbłędnie konia?
Proszę pana, ja bardzo chciałbym malować tak jak, powiedzmy, Picasso czy Cezanne. Zajmować się skomplikowaną grą kolorów, tworzyć piękne martwe natury lub dzieła w stylu dajmy na to ekspresjonistycznym. Ale nie umiem. Profesor w ASP mówił na przykład, że twarz trzeba malować impresjonistycznie, wszystkimi kolorami i ciągle poprawiać. Próbowałem, ale wyglądało to brzydko. Przyjrzałem się więc, jak twarz wygląda. Otóż jest koloru cielistego, oczy to kreska i kulka, nos - dwie dziurki, a usta - dwa czerwone paski. I tak malowałem, jak potrafię, nikogo nie naśladując i nic nie udając. Po swojemu. A w ogóle plan był inny. Chciałem skończyć hobbystyczne studia, a potem załapać fuchę na budowie, bo fach mam wyuczony. I malować dla własnej przyjemności wieczorami, po pracy.
I z tego malarskiego braku pewności zajął się pan przenoszeniem na płótno ilustracji z gazet?
W pewnym sensie tak. Oglądałem gazetę i co mnie zaciekawiło lub rozśmieszyło, to przemalowywałem. To było wygodne, bo nie musiałem czekać na jakieś natchnienie. Na początku wycinałem z gazet na przykład portrety, by mieć taką ściągawkę, po którą sięgałem przy malowaniu twarzy. Gazety traktowałem więc jak szkicownik.
No właśnie, jak to właściwie jest z tym przenoszeniem. Czy jest to dokładna kopia ilustracji prasowych, czy też poddaje je pan twórczej obróbce?
Bywa różnie. Niekiedy kopiuję dokładnie, ale częściej coś poprawiam, wyrzucam zbędne szczegóły, zmieniam format. Niekiedy wykorzystuję tylko fragment zdjęcia. Czasami napisy są mojego autorstwa, czasami wybieram je z artykułu, a czasami z podpisu pod zdjęciem. Nie ma reguły. Korzystam z tego, co mi wpadnie w ręce: czasopism kobiecych mojej mamy, tygodników społeczno-politycznych (ze trzy razy korzystałem też z "Polityki"), ale najbardziej lubię nieduże lokalne gazetki z ich rozmazanymi, niedoskonałymi zdjęciami. Prowadzę takie specjalne zeszyty, do których wklejam wszystkie interesujące mnie zdjęcia prasowe, artykuły, wydruki z komputera.
Nie kusi pana malowanie tego, co pan sam widzi wokół?
Czasem to robię, ale to co odnajduję w mediach jest bardziej interesujące, światowe, ważne, niż to, co dzieje się u mnie w domu. Zresztą, jako magister maluję dopiero od roku, wszystko więc przede mną.
Wydaje się, że w wyborze tematów i wątków kieruje się pan jakimś subtelnym socjologiczno-obyczajowym kluczem.
Może. Widzę coś i wiem, że muszę to namalować. Czasem podoba mi się temat albo jakaś sentencja, albo formalne cechy zdjęcia. Tym malowaniem tłumaczę sobie rzeczywistość. Na przykład maluję nielegalną rozlewnię wódki i myślę: "Oho, ładnie wygląda" i już rozumiem, dlaczego działa. To intuicja.
I ona podpowiada panu, by sięgać po coraz poważniejsze tematy? Kiedyś dworował pan sobie z Gołoty, sportu w wojsku itp., a dziś maluje pan bezrobotnych.
Może rzeczywiście tematy są smutniejsze. Kiedyś malowałem tylko dla siebie, nie sądziłem, że te obrazy będą gdziekolwiek pokazywane, więc były czasem o niczym, czasem robione dla zgrywy. To były czasy studiów, gdy "na obrazy" można było zapoznać dziewczyny, dając im zaproszenia na wernisaż. Studia się skończyły, koleżanki powyjeżdżały do swoich miast, to i smutniej się zrobiło. I ten nastrój może odbija się w mych pracach.
Pana sztuka karmi się mediami, podobnie jak sztuka nagrodzonej Paszportem rok temu Katarzyny Józefowicz. Pana obrazy i jej "Dywan" z wycinków prasowych bardzo dobrze by się razem prezentowały.
Kiedyś powieszono na wystawie w Centrum Sztuki Współczesnej moje obrazy obok pracy pani Zuzanny Janin i podobno artystka bardzo się tym faktem zdenerwowała. Nie wiem więc, czy poważny artysta chciałby wystawiać ze mną. Ale kto wie, co się zdarzy.
Robi pan karierę w błyskawicznym tempie. Jak to przekłada się na twórczość?
Maluję dużo lepszymi niż niegdyś farbami.
Rozmawiał Piotr Sarzyński