Można sobie łatwo wyobrazić legendarną powieść Tyrmanda, z motywem peerelowskiego superbohatera, romansem, aferą kryminalną i realiami odbudowującej się po wojnie Warszawy, jako świetny materiał na zrealizowany z rozmachem musical. Ironiczny, pastiszowy albo na serio. Ale na to musimy jeszcze poczekać, to bowiem, co można zobaczyć w Powszechnym, jest żałosną hybrydą, bez rozmachu, za to z pretensjami do publicystyki. To nie musical, choć każdą niemal scenę wieńczy piosenka (śpiewana w manierze wrocławskiego festiwalu piosenki aktorskiej z jego najgorszych lat), a zmiany dekoracji przykrywane są pantomimami (tematy: „kolejka po pomarańcze”, „czekanie na przystanku na autobus”, „dansing w Kameralnej”).
Nie mając pomysłu na całość, reżyser miesza style i znaki. Wyświetlony na ścianie rysowany komiksową kreską portret Złego i pokazywane w zwolnionym tempie bójki mają chyba dowodzić, że Buchwaldowi motyw superbohatera nie jest obcy. Tyle że nic z tego nie wynika. Reszta bohaterów z kolei przybyła do spektaklu z jakiejś farsy: są jednowymiarowi i karykaturalni (najsłabsi ci pierwszoplanowi, znacznie lepszy jest drugi plan: Sławomir Pacek w roli Roberta Kruszyny, boksera z pretensjami, czy Maria Robaszkiewicz jako sekretarka Aniela). Aktorski dystans do postaci sąsiaduje z „grą na całość”, pójściem w tani psychologizm. Po co to całe trzygodzinne ciąganie Tyrmanda po scenie, dowiadujemy się z ostatniej, dopisanej autorowi sceny. Otóż jedną z osi powieściowej akcji jest szwindel z biletami na oczekiwany przez rodaków mecz Polska-Węgry. A że wkrótce na sąsiadującym z Teatrem Powszechnym Stadionie Narodowym odbędą się mecze z okazji Euro 2012...
Zły, Leopold Tyrmand, reż. Jan Buchwald, Teatr Powszechny w Warszawie