Waldemar Śmigasiewicz to jeden z tych reżyserów, których spektakle zapomina się natychmiast po wyjściu z teatru. Jakakolwiek sztuka trafi w jego ręce, efekt końcowy będzie taki sam: przedstawienie idealnie nijakie, wywołujące u widza rechot połączony z samozadowoleniem, że oto bezboleśnie odrobił lekcję z kultury. Takie były jego inscenizacje gombrowiczowskie – z powodu ich liczby reżyser uchodzi za „gombrowiczologa” – i wedle tej samej recepty powstał zrealizowany w warszawskim Powszechnym „Komediant” Bernharda.
Tytułowy bohater – w oryginale postać niejednoznaczna, owszem: grafoman, nieudacznik, chałturnik, odreagowujący kompleksy i poczucie odrzucenia na rodzinie oraz gospodarzu przybytku w prowincjonalnym Utzbach, w którym przyszło mu tego wieczoru wystąpić. Miał też jednak w sobie nutę tragizmu, przez co jak w lustrze mogli się w nim przejrzeć widzowie, też często niespełnieni, sfrustrowani, z pragnieniami przekraczającymi możliwości realizacji. W wykonaniu Kazimierza Kaczora Bruscon jest już tylko nieudacznikiem, megalomanem i domowym tyranem. Zamiast (auto)refleksji wywołuje na widowni pusty rechot. Na jego tle nieoczekiwanie na postać pierwszoplanową wyrasta gospodarz Krzysztofa Stroińskiego. Aktor tworzy intrygującą kreację człowieka prostego – jest hodowcą świń i rzeźnikiem, co reżyser podkreśla, każąc mu przechadzać się z wiadrami i rzucać po scenie kaszanką – zamkniętego w sobie, ale otwartego na sztukę, spragnionego teatru (świetna jest scena jego baletu z reflektorami, kiedy ustawia światło do spektaklu).
Więcej takich spektakli jak „Komediant” Śmigasiewicza, a ludzie pokroju gospodarza nie będą mieli czego w teatrze szukać.
Komediant, Thomas Bernhard, reż. Waldemar Śmigasiewicz, Teatr Powszechny w Warszawie