To zaskakujące, jak współczesny znów stał się tekst Musetta z 1833 r.! Dramat o wrzeniu ludu przeciw zepsutej władzy, o szansach rewolucji, o konformizmie politycznych elit oraz narzucaniu politycznego porządku przez supermocarstwa brzmi, jakby był pisany przed telewizorem, na którym reporterzy relacjonują wydarzenia z Tunezji, Egiptu czy Libii. Choćby ten fragment o mordowanych na placach miejskich studentach buntujących się przeciw autorytarnej władzy. Opisów ludzkich postaw wobec zmiany nie powstydziliby się Strzępka z Demirskim. Słowem, sztuka Musseta to materiał na teatralny hit, idealnie trafiony w czas.
Niestety, Jacques Lassalle nie potrafił się zdecydować, o czym robi spektakl. Obok tematu rewolucji mamy więc wywietrzały dziś dramat honoru z patetycznymi przemowami urażonych na dumie mężczyzn, z którymi aktorzy kompletnie sobie nie radzą, przez co często powstaje niezamierzony efekt komiczny. Do tego efektowne w zamyśle, ale nudne, nieporadnie zrealizowane i zbędne sceny zbiorowe (w spektaklu występują 83 postacie!, część aktorów gra po kilka ról).
Wśród tych ozdobników ginie to, co najciekawsze: rozterki tytułowego Lorenzaccia (niezły, mimo koszmarnego kostiumu, Marcin Hycnar), który realizuje swój plan zamordowania rozpustnego satrapy księcia Aleksandra (Zbigniew Zamachowski – taki jak zwykle) mimo niewiary w to, że elity i lud podchwycą jego gest, wywołają rewolucję i zmienią Florencję w demokratyczny kraj. W potoku słów – brak skrótów, tautologie – rozmywają się jego gorzkie i wciąż aktualne uwagi na temat ludzkiej natury.
Lorenzaccio, Alfred de Musset, reż. Jacques Lassalle, Teatr Narodowy w Warszawie