Dziesięć białych trupów
Recenzja spektaklu: "I nie było już nikogo", reż. Aleksandra Konieczna
Lata 30. XX w., tajemnicza willa na malowniczej, choć posępnej wyspie, tajemnicze zaproszenie od nie mniej tajemniczej pary właścicieli posiadłości, dziesiątka zaproszonych eleganckich gości, z których każdy skrywa tajemnicę, oraz tyleż tajemniczych morderstw. Powieść z 1939 r. mistrzyni kryminału Agathy Christie w adaptacji Aleksandry Koniecznej sytuuje się gdzieś na przecięciu farsy, slapsticku i horroru domowej roboty, z wideoprojekcjami w tle. Przedstawiciele socjety Imperium Brytyjskiego kolonialnego (m.in. generał, sędzia, wojskowy z afrykańskich kolonii, guwernantka sekretarka, podstarzała dewotka, lekarz i młody playboy), wystrojeni zgodnie z modą lat 30., giną po kolei w rytm dziecięcej rymowanki, która zdobi ściany ich pokojów: „W upał dziesięć białych twarzy/Szeptało do siebie/Jedna wzniosła toast z cyjankiem/I zostało dziewięć/Nocą dziewięć białych twarzy/Grało mi na nosie/Gdy się rano obudzili/Już zostało osiem...”.
Aktorstwo rodem z niemego kina bywa zabawne, choć z czasem powtarzane chwyty stają się nieznośną manierą, podobnie jak efekty dźwiękowe podkreślające momenty grozy i dziwaczne zachowanie kelnera. Kto i dlaczego morduje, traci w tej sytuacji jakiekolwiek znaczenie. Chodzi raczej o ironiczny portret wyrzynającej się nawzajem cywilizacji zgniłego, zdegenerowanego Zachodu, który oglądamy wraz z jedyną naturalną, nieslapstickową postacią w tym towarzystwie – niewidzialną dla bohaterów ormiańską dziewczynką (świetna Anzhela Tarboshyan), niemym świadkiem kolejnych mordów.
I nie było już nikogo według powieści Agathy Christie, reż. Aleksandra Konieczna, Teatr Dramatyczny w Warszawie