Ta premiera reprezentuje szerszą tendencję pojawiającą się ostatnio na scenach: skłonność do adaptacji dzieł filmowych. „Dzień świra” Marka Koterskiego miał swego czasu status kultowy: nader wielu nieudaczników zobaczyło w Adasiu Miauczyńskim siebie. Marnie to świadczy o naszym społeczeństwie. Ale jeżeli nawet postać Adasia jest bolesną diagnozą, to część publiczności widzi w nim po prostu faceta, który głośno przeklina i ogólnie jest śmieszny. Do jednych i do drugich zwrócił się, na zamówienie poznańskiego Teatru Wielkiego, Hadrian Filip Tabęcki, autor zarówno oratoriów rubikopodobnych, jak i muzyki do „Lejdis”. Nie sposób więc było spodziewać się arcydzieła – i zaskoczenia nie było.
Trywialność tej muzyki jest uzasadniona, bo sam bohater jest do bólu trywialny. To można więc wybaczyć, ale nie śmiertelną nudę. Film trwa 90 min, a opera w trzech aktach, z dwiema przerwami – trzy godziny. Muzyka oscyluje między popem a – powiedzmy – Prokofiewem; zdarzają się drobne aluzje do klasyki operowej i Bacha (pod koniec), odzywają się też pewne echa „Króla Ubu” Pendereckiego (opery, w której w istocie po raz pierwszy na scenie operowej padło słowo nieparlamentarne – Scheiße, niemiecki odpowiednik francuskiego merde). U Tabęckiego niecenzuralne odzywki są równie częste jak u Koterskiego i wywołują one śmiech na widowni. Zachwytów jednak nie widać, raczej znużenie. Szkoda pracy artystów, z których obok kilku Adasiów Miauczyńskich (łącznie jest ich siedmiu – to patent kompozytora) daje się zauważyć Bartłomiej Szczeszek jako Syn i Monika Mych w roli Kobiety Życia; dodatkowym uatrakcyjnieniem jest obecność zespołu Audiofeels.
Hadrian Filip Tabęcki, Dzień świra, reż. Igor Gorzkowski, Teatr Wielki w Poznaniu