Co za wizja! Reżyser „Happy endu” Tadeusz Bradecki też jej chyba doznał, bo sztuczkę Brechta i Weilla z polityki czym prędzej wykastrował. W zamian miała być zabawna i nostalgiczna rzecz o „latach dwudziestych, latach trzydziestych”, historia o tym, jak to gang Ćmy i żołnierze Armii Zbawienia łączą siły, by pomagać biednym.
Miała, ale na przeszkodzie stanął brak pomysłów reżyserskich, zarówno na całość, jak i poszczególne numery, na które w efekcie rozpada się przedstawienie. Aktorzy robią w tej sytuacji, co mogą. Niestety, nie pomaga im ani scenografia: kilka plastikowych krzeseł i nędzny barek, ani nijakie, ledwo kojarzące się z gangsterskimi kapeluszami i lakierami kostiumy. Ani to, że nikt z nich nie potrafi tańczyć.
Lepiej jest ze śpiewaniem, tyle że songi Brechta zdążyli nam obrzydzić śpiewający aktorzy na festiwalu we Wrocławiu.