W jej teatrze dekoracje – zawsze Marka Brauna – zredukowane są do minimum (tu mamy czarną ramę umożliwiającą komponowanie scenicznych obrazów). Nie ma też żadnej rodzajowości, osadzania akcji przez rekwizyty, scenerię czy sposób gry w konkretnym środowisku. Zdziwiłby się ktoś, kto szukałby w lubelskich „Sędziach” obyczajowości galicyjskiej karczmy z końca XIX w.
Zdziwiłby się też, patrząc na Joasa, nadwrażliwe dziecko i wirtuoza skrzypiec, które u Wyspiańskiego składa siebie w ofierze dla odkupienia zbrodni ojca i brata. Reżyserka rozdwaja tę postać: na skrzypka, który z proscenium prowadzi całą akcję, i niemego, młodziutkiego uczestnika wydarzeń. Bardzo młodziutkiego, kilku-, a nie – jak zwykle bywa – kilkunastoletniego! Czyżby Anna Augustynowicz uważała, że czysty i niewinny może być dziś wyłącznie przedszkolak?
Dialogi są, jak u niej zawsze, dyktowane przez rytm, niekiedy melodia wiersza staje ponad sensem. W ogóle przyzwyczajeni, że tragedia „Sędziów” wyraża się na scenie w emocjonalnych skargach bohaterów, z trudem akceptujemy zaproponowaną tu suchą, skandowaną lamentację. Ale też ta plątanina ludzkich win i zaniechań właśnie w surowym, pozbawionym łez skandowaniu wypada klarownie i bezlitośnie. W czym zasługa także skupionej i oszczędnej gry lubelskiego zespołu, wyraźnie ufającego bez reszty przewodniczce.