Lemury z Madagaskaru
Recenzja spektaklu: „Beniowski, król Madagaskaru”, reż. Paweł Świątek
Szóste urodziny Teatr IMKA Tomasza Karolaka uczcił inscenizacją poematu dygresyjnego Juliusza Słowackiego o Maurycym Auguście Beniowskim. Wieszcz z werwą i ironią oddał szaleństwo losów polskiego barona Münchhausena, który za udział w konfederacji barskiej trafił na Kamczatkę, skąd statkiem uciekł przez Japonię na Madagaskar. Podbił go i obwołał się królem wyspy, która niecały wiek później miała stać się zarodkiem mocarstwowych mrzonek II RP o zamorskich koloniach. W IMCE o polskim bohaterze opowiadają... madagaskarskie lemury. Anna Paruszyńska, Marcin Kalisz, Tomasz Schuchardt, Łukasz Stawarczyk i Piotr Stramowski (wszyscy naprawdę świetni), przebrani za lemury przebrane za polską XVIII-wieczną szlachtę (wszystko z przymrużeniem oka), relacjonują skomplikowaną, pełną dygresji, pojawiających się co chwila kolejnych postaci i opisaną z dużym dystansem historię zuchwałego, chłopięcego, trochę śmiesznego sarmackiego zawadiaki. Ten efekt obcości podkreśla dystans Słowackiego do ubrązowiania historii i stawiania spiżowych pomników bohaterom. Scena przypomina ring do kickboxingu, co może być aluzją do odwiecznej polskiej walki o sposób przedstawiania historii. Słabym punktem spektaklu Świątka jest to, że skomplikowana sama w sobie opowieść w wykonaniu lemurów, które kilometry tekstu inkrustują cwałowaniem na wielkich, dmuchanych piłkach, bieganiem, iskaniem się i kopulowaniem, staje się kompletnie niezrozumiała. Także pod koniec, gdy aktorzy odsłaniają ukryte pod warstwą ubrań poplamione krwią koszulki.
Beniowski, król Madagaskaru, według Juliusza Słowackiego, reż. Paweł Świątek, Teatr IMKA w Warszawie