Wielka Polska na co dzień
Recenzja spektaklu: „Biała siła, czarna pamięć”, reż. Piotr Ratajczak
Padło dużo słów o szkalowaniu dobrego imienia miasta. A potem ulicami miasta przemaszerowały bojówki ONR, krzycząc hasła antyimigranckie, w białostockiej katedrze wysłuchały mszy z kazaniem o podobnej wymowie, wieczorem poszły na koncert z piosenkami o tytułach takich, jak „Biała kurwa czarnucha”, zorganizowany w klubie należącym do Politechniki Białostockiej. Wcześniej mailowo poinformowała ona swoich zagranicznych studentów, że tego dnia dla własnego bezpieczeństwa powinni zostać w akademikach.
Ratajczak i dramaturg Piotr Rowicki portretują rzeczywistość – pewnie nie tylko białostocką – za pomocą serii scenek, dramatycznych i absurdalnych, układających się w obraz świata, w którym dobrze czują się tylko biali katolicy, wszelka odmienność jest zwalczana, multikulturowa przeszłość miasta i otwartość są traktowane jedynie jako wabik na środki z Unii Europejskiej, a zblatowanie nazywane wspólnotą. Z niebezpiecznie zbitego i agresywnego tłumku wyłaniają się bohaterowie kolejnych scenek, m.in. prokurator, który w swastyce zobaczył staroindyjski symbol szczęścia, żona Hindusa, której mieszkanie podpalili nieznani sprawcy, a policja odmówiła wszczęcia dochodzenia, działacz społeczny, który bezskutecznie próbuje zorganizować festiwal filmów LGBT, katolicka naukowiec zafascynowana cudami i gwiazdor disco polo, porywający tłumy na „Pierwszą brygadę” w wersji remizowej. Ci sami aktorzy w ostatniej scenie staną się duchami żydowskich mieszkańców, upominającymi się o prawdziwą pamięć: „Łączy nas nić, jeśli ją zerwiecie – zostanie miasto kaleka”. Zawieszone nad pustą sceną białe wiatraczki, kręcąc się, wyglądają jak swastyki; wiatr, który robią, wywołuje ciarki na plecach.
Biała siła, czarna pamięć, według Marcina Kąckiego, reż. Piotr Ratajczak, Teatr Dramatyczny w Białymstoku