W „Dziadach” Mickiewicza wystawionych w Narodowym przed dwoma laty nestor litewskiego teatru w przewrotny sposób wadził się z polskim romantyzmem. Jego ulubione, mogące drażnić, piętrowe metafory wizualne nie przesłaniały jasnej myśli, wedle której „Dziady” służyły kolejnym pokoleniom Polaków także jako pożywka do snucia marzeń o wielkości i do imperialistycznych zapędów (jak zajęcie Wilna na rozkaz Piłsudskiego). Spektakl rozpoczynała scena narkotycznego snu pod olbrzymimi makówkami. W „Ślubie” też mamy motyw snu, jednak tym razem spod jeszcze grubszej kołdry teatralnych zabaw – od slapsticku przez surrealizm po realizm – nie wyłania się żadna myśl. Czterogodzinny spektakl, choć wierny słowu dramatu, przypomina jego spłaszczony bryk, są poruszane przez Gombrowicza tematy, ale żaden nie jest pogłębiony. Może to spłaszczenie ma swoje uzasadnienie, dzisiejszej Polsce daleko do Gombrowiczowskich głębokich i skomplikowanych gier z formą, kształtowaniem się tożsamości itd. Dzisiejszy Henryk mógłby z powodzeniem być prostym chłopakiem śniącym (na jawie?) sen o władzy (według określenia Doroty Masłowskiej dzisiejsza Polska to młody, silny i głupi mężczyzna). Ale Mateusz Rusin tylko czasem tak go gra, a najczęściej gra go nijak, po literach. Podobnie nie dowiemy się, dlaczego Danuta Stenka gra podwójną rolę Matki i narzeczonej Henryka. Albo dlaczego Grzegorz Małecki jako Pijak mówi gwarą warszawską.
Witold Gombrowicz, Ślub, reż. Eimuntas Nekrošius, Teatr Narodowy w Warszawie