Fredro grubo
Recenzja spektaklu: „Damy i huzary albo Play Fredro”, reż. Adam Orzechowski
Premiera „Dam i huzarów” nieprzypadkowo odbyła się w okolicy Święta Wojska Polskiego. W Warszawie woje, rycerze, żołnierze i oficjele defilowali, prężąc torsy w tej rozciągniętej na kilka kilometrów rekonstrukcji mitów i archetypów. Zaś na gdańskiej scenie trwał seans psychoterapii, mający od tychże mitów i archetypów raz na zawsze uwolnić polskiego, zagubionego w nich mężczyznę. Na wielkiej, pustej scenie zmęczony Major (świetny, także w interakcjach z widownią Robert Ninkiewicz), w koszuli pacjenta szpitala psychiatrycznego i z łopatką do przewracania naleśników w roli oręża, konfrontuje się ze swoim „wzorem” – Starym Huzarem w wersji zombie (Michał Jaros). W tle jak refren wraca myśl realizatorów spektaklu o uwolnieniu się od przymusu odgrywania komedii typów Moliera w polskich realiach. Jej przykładem są „Damy i huzary”, fabuła inscenizowana jest więc „grubo”, farsowo. Trzy siostry majora mają wejścia w stylu bohaterek „Mamma Mii!” ze śpiewanych numerów, gęgają, trajkoczą albo uwodzą, a męska część bohaterów butnie pokrzykuje, ale niedojrzała intelektualnie i emocjonalnie jest bezsilna wobec manipulacji. Sens spektaklu podkreślają fragmenty innych dzieł Fredry, od „krokodyla daj mi luby” z „Zemsty” po męską wersję ślubowania ze „Ślubów panieńskich”. Zaś żeby nikt nie miał wątpliwości, co kryje się pod salonowymi zalotami, bohaterowie cytują pikantne kawałki ze „Sztuki obłapiania” i „Piczomiry, królowej Branlomanii”. Spektakl nie należy do finezyjnych, ale broni się skuteczniej niż huzarzy – ciekawą myślą i świetnym aktorstwem.
Damy i huzary albo Play Fredro, według sztuk Aleksandra Fredry, reż. Adam Orzechowski, Teatr Wybrzeże w Gdańsku