Schemat zgrany do cna, tym razem jednak w momencie romansu kochanka miała 12 lat, a jej partner koło czterdziestki. Ale przecież i ten temat nie jest, przynajmniej od czasów „Lolity”, nowością w literaturze.
Una, dziś 28-latka, i Ray – lat 55, w toku rozmowy, ujawniając kolejne fakty z przeszłości, manipulują widzem, chcąc przekonać go do swoich racji, wybielić się, pokazać w roli ofiary. On przypomina, jak pisała do niego miłosne liściki, pod byle pretekstem przychodziła i nie dawała się przepędzić, była nad wiek dojrzała, a on samotny, nieszczęśliwy, a w końcu – zakochany. Zresztą za wszystko odpokutował: spędził sześć lat w więzieniu, zrobił testy, z których wynika, że nie jest pedofilem. Próbuje sobie ułożyć życie na nowo. Ona opowiada o piekle przesłuchań i procesu, podczas którego broniła ich miłości, za co potem latami przez rodziców i sąsiadów traktowana była jak mała prostytutka. Jest psychicznym wrakiem.
Wszystko to bardzo prawdziwe, bardzo dramatyczne i bardzo... przewidywalne. Efektem jest – i nie do końca to wina aktorów: Julii Kijowskiej i Adama Ferencego (zwłaszcza nie jego) – stworzona zapewne w dobrej wierze psychodrama, z krzykiem, szeptem i płaczem na zmianę. Naprawdę przejmująca jest właściwie tylko metafora życia bohaterów zawarta w scenografii: sterta zużytych naczyń jednorazowego użytku. Nikt ich nie umyje; ich przeznaczeniem jest kosz na śmieci.