Prapremiera „Zbombardowanych” Sarah Kane w 1995 r. w londyńskim The Royal Court wzbudziła olbrzymie kontrowersje. Nagromadzenie okropności: od gwałtu hetero- i homoseksualnego, przez wydłubanie i spożycie gałek ocznych, po kanibalizm na niemowlęciu, bulwersowało, prowokowało do ostrej krytyki lub kpiny, zastanawiało.
Późniejsza o dwanaście lat realizacja Mai Kleczewskiej z krakowskiego Starego Teatru nie wzbudza żadnych emocji. Powody są co najmniej dwa. Dramat Kane pokazuje przemoc: w skali mikro – rodzącą się między dwójką bohaterów zamkniętych w hotelowym pokoju, i w skali makro – na hotel spada bomba, do pokoju wdziera się Żołnierz. Siłą tej wizji była antycypacja rodzącego się terroryzmu.
Dziś wizja Kane staje się banalna. Reżyserka ratowała się ucieczką od dosłowności, przeniesieniem dramatu na jakiś wyższy, abstrakcyjny poziom. Akty przemocy zostały więc wyrzucone poza scenę, poznajemy je z relacji bohaterów. Chłodna, zdystansowana jest również gra aktorów, którzy tworzą raczej hiperrealistyczne – jak scenografia Katarzyny Borkowskiej – typy. Ian Krzysztofa Globisza to mafioso rodem z telewizyjnych filmów: gruby, z wąsem i włosami na brylantynę, w ciemnych okularach i skórzanej kurtce, nie rozstaje się z pistoletem, Sandra Korzeniak rolę Cate rozbija na etiudy na temat neuroz swojej bohaterki, a Żołnierz Sebastiana Pawlaka to napędzana kokainą maszyna wojenna.
Wszystko to działa jak szyba wstawiona między scenę i widownię, skutkiem jest obniżenie temperatury przedstawienia do co najwyżej letniej.