Przypomnijmy. W 1965 r. Roman Opałka wpadł na pomysł tzw. obrazów liczonych, które następnie tworzył konsekwentnie aż do swej śmierci w 2011 r. Zaskarbił sobie nimi początkowo uwagę, a następnie zachwyt krytyków sztuki, interpretujących ów koncept na 1001 sposobów. Ale miał już 34 lata i całkiem spory dorobek za sobą. I to właśnie „sztuka sprzed liczenia” jest przedmiotem warszawskiej wystawy. Gwasze, rysunki, obrazy olejne, ale też plakaty i ilustracje, bardzo silnie osadzone w konwencji modernizmu, ale też jak najbardziej figuratywne. Praktycznie najmniejszym szczegółem nie zdradzają późniejszej twórczej wolty. No, może z wyjątkiem abstrakcyjnych obrazów z 1964 r. ukazujących jakiś twórczy niepokój i próby szukania nowych, ascetycznych środków wyrazu. Jedynymi elementami nowego wizerunku są na wystawie fotografie: część obrazujących jego pracę nad pierwszymi obrazami liczonymi, część – Czesława Czaplińskiego – dokumentujących życie artysty w połowie lat 90., gdy był już znany i uznany. Opałka nie dochodził do idei liczenia na drodze powolnej ewolucji, jak choćby Mondrian do swoich kolorowych kwadratów. Podobno pomysł pojawił się nagle, podczas długiego oczekiwania w kawiarni na przyjście żony. Ta wystawa jest więc też świadectwem, do jak radykalnych działań może doprowadzić spóźniająca się kobieta.
Roman Opałka, Galeria Stalowa, Warszawa, do 31 października