Zaczęło się niemal sto lat temu. 95-letni dziś Josef Stöckli kochał narty: jeździł na nich po halach, ale i lasach, próbował skoków i salt. A w końcu, oczywiście, łamał deski. A że pracował w stolarni swoich rodziców, więc postanowił robić je sam – dla siebie i kolegów. Z czasem zaczął je sprzedawać. Musiały być niezłe, bo już w pierwszym roku opchnął 50 par. Zdjęcia młodego Josefa – zarówno jeżdżącego na nartach, jak i pochylonego nad nimi w warsztacie – witają dziś odwiedzających fabrykę Stöckli u wlotu do miasteczka Wolhusen.
Dziś założoną przez Josefa firmą zarządzają jego prawnukowie. Rocznie wytwarzają 50 tys. par desek – i z założenia ani sztuki więcej. Bo liczyć się ma jakość, nie ilość. Do niedawna zresztą narty Stöckli można było kupić tylko w Szwajcarii (teraz połowa produkcji jest wysyłana do prawie 30 krajów świata).
Powstają w nierobiącej wielkiego wrażenia hali. Bezpośrednio przy produkcji pracuje 50 osób – starzy fachowcy, którzy terminowali jeszcze u pana Josefa, ale i nowicjusze, którzy dopiero co skończyli specjalną czteroletnią szkołę robienia nart.
Do dyspozycji mają wprawdzie laser (wycinający kolejne warstwy nart), ale też na wszelki wypadek tradycyjne drewniane kształtki. W użyciu jest też 50-tonowa prasa do sklejania konstrukcji, ale również dłuta i młotki (bo zwykle trzeba coś poprawić: przyciąć, wyrównać). Każdy etap pracy kończy się kontrolą jakości – i każda wątpliwość kontrolera skutkuje odesłaniem nart do poprawki bądź wyrzuceniem bubla do kosza. Nie bez powodu kontrolerzy to najbardziej doświadczeni pracownicy – stanowisko to jest dla wielu ukoronowaniem kariery w Stöckli.
Tę markę nart Szwajcarzy cenią na równi z rodzimymi zegarkami. Może dlatego, że też robione są niemalże ręcznie.
Polityka
46.2011
(2833) z dnia 08.11.2011;
Poradnik narciarski;
s. 68
Oryginalny tytuł tekstu: "Ręka do desek"
Reklama