Ulice Londynu zawsze były jak wybieg. Ci, którzy bawią się modą, obok tych, którym tylko pozornie nie zależy. Ci, co postawili na podkreślanie walorów (a wyostrzanie kobiecości, podkreślanie dekoltów i nóg w Londynie nie uchodzi za grzech), oraz idący właśnie do biura, jak ten bankowiec w garniturze, który do metra założył na nogi parę bezkształtnych ugiegiesów (płaskich, ocieplanych, z krótką, miękką cholewką – przyp. red.). I jeszcze ta panna w japonkach i kożuchu. O dziwo, te wariackie kompozycje londyńskie zaskakująco często okazują się spójne. Wszystko to wydaje się przenikać i współgrać ze sobą całkiem nieźle. Tak jakby Londyn ubieranie się miał we krwi. Londyn wie też doskonale, gdzie i co zdobywać do tych kompozycji. Czyli nowoczesną, gorącą i niesztampową modę.
Nie zawsze polega to na wizytowaniu domów mody i ekskluzywnych butików (co by sugerował sąsiedni artykuł o świątyniach marek, s. 52); zwykle zaczyna się przy porannej kawie. Połowa biur tak startuje. Ja zaczynam dzień od www.cocosa.com. W menu zawsze jest kilkudniowa wyprzedaż jakiejś gorącej marki. Dziś spódnice i sukienki od Vivienne Westwood; jej Anglomania. Ubrania dość ekscentryczne, bazujące na asymetrycznych cięciach i łączeniu materiałów, jednocześnie podkreślające kobiecą sylwetkę. Coś w nich z belfra, ale jakoś więcej z buntownika. Westwood to dziś prawdziwa brytyjska królowa mody z charakterystycznymi rudawopomarańczowymi włosami. Była nauczycielka, eksnarzeczona Malcolma McLarena (swego czasu managera Sex Pistols), od zawsze trendsetterka. Tamten związek zaowocował estetyką, z której do dziś czerpie Westwood: punk rockiem do biura, dla wybranych.