Nie ma wyjścia – igrzyska trzeba brać takie, jakie są. Wszystkie doniesienia o najlepiej strzeżonej imprezie w dziejach okazały się prawdziwe – i nawet jeśli przed czterema laty w Pekinie odsetek mundurowych na metr kwadratowy przekraczał granice zdrowego rozsądku, to będąc w londyńskich centrach wydarzeń (przecież igrzyska to nie tylko wioska olimpijska) ma się poczucie permanentnej inwigilacji – bo bezpieczeństwa strzegą nie tylko służby uzbrojone mniej lub bardziej ostentacyjnie, ale też cuda współczesnej techniki, których niewidzialne nitki prowadzą gdzieś do satelitów i z powrotem.
Igrzyska to także informacyjny chaos, wolontariusze rozkładający bezradnie ręce, którzy uczą się w biegu i na błędach, ale zawsze mają na swoją obronę mapę, a jak i ona jest czarną magią, to mają uśmiech. Metropolia nie ugięła się za to pod ciężarem własnym i gości – w centrum nie ma tłoku, a pracownicy metra, których od lat przygotowywano na inwazję olimpijskich turystów, są zaskoczeni względnym spokojem. Utrzymują się za to obawy o pogodę, bo pada ponad normę. Więc w środku lata przeklina się samego siebie za brak wodoodpornych butów – kto w niedzielę wybrał się oglądać kobiecy wyścig kolarski ze startu wspólnego, wie o czym mowa.
Jeśli to jest cena, którą trzeba zapłacić za przywilej uczestnictwa w największym święcie współczesnego sportu – to jednak warto. W 1996 roku Brytyjczycy reklamowali odbywające się na ich stadionach piłkarskie mistrzostwa Europy mottem „Football come home”; teraz mogliby wymienić pierwszy człon hasła na „Sport” i wszystko byłoby na miejscu. W tutejszych klubach rodziły się zasady i reguły, które nadają rywalizacji sportowej sens, a kibicom pozwalają oglądać ją ze ściśniętym gardłem.