Pływacka misja Michaela Phelpsa dobiegła końca po igrzyskach olimpijskich w Londynie, gdzie swój medalowy rekord wszech czasów wyśrubował do 22 krążków (18 złotych). W wieku 27 lat rozpoczął nowe życie. Jest teraz człowiekiem do wynajęcia (za odpowiednią stawkę), towarzyską atrakcją, zwiedza świat w ramach obowiązków wynikających ze sponsorskich umów, jak również dla przyjemności. Grywa też w golfa – zyskał już status zaawansowanego amatora, a dowodu na pewną smykałkę w tej dyscyplinie dostarczył niedawno podczas turnieju w Szkocji, gdzie fachowym uderzeniem posłał piłkę do dołka oddalonego o dobre 50 m.
Sportowa legenda Amerykanina żyje własnym życiem, również dzięki poświęconej mu literaturze. W Polsce ukazała się właśnie autobiografia Phelpsa (nakładem wydawnictwa Znak), niestety w wersji kończącej historię bohatera jeszcze przed igrzyskami w Pekinie, gdzie zdobył 8 złotych medali oraz nieśmiertelną sławę. Mistrz zwierza się powściągliwie, nie przedstawia zawodowego pływania jako treningowej drogi przez mękę i nudę. Spontaniczne chwile buntu przeciw metodom trenera Boba Bowmana gasną, gdy Michaelowi stygnie głowa, ewentualnie do rozsądku przemawia mu mama Debbie, przedstawiana jako ostoja racjonalności i opanowania.
Świat Michaela na dobre zaczął się kręcić wokół pływania, gdy miał 11 lat i trafił do Bowmana – wyznawcy kultu pracy, który za główny środek służący dyscyplinowaniu swoich podopiecznych uznawał dokładanie im obciążeń. Z relacji Phelpsa wynika więc, że kto traktował pływanie jak rekreację, nie miał u Bowmana czego szukać. Wiek nie był żadnym usprawiedliwieniem – trzeba było szybko dorosnąć.
Nadzieja dla wszystkich
Gdyby czytać autobiografię Phelpsa jak przepis na sportowy sukces, to wypada stwierdzić, że mamy w polskich warunkach jeden z jego składników, mianowicie trenerów w typie Boba Bowmana – ostrych, lubujących się w dokręcaniu śruby oraz obnoszących się z przekonaniem, że zawodnik nie jest od dyskutowania, tylko od roboty, a jak się nie podoba, to do widzenia.