Marcin Dołęga wszedł na pomost, głęboko odetchnął, rozciągnął ramiona i wolnym krokiem zbliżył się do sztangi ważącej 236 kg. Zacisnął dłonie na gryfie i z cichym stękiem zarzucił ciężar na ramiona. Parę szybkich oddechów, wyrzut ramion w górę i niemal ćwierć tony zawisło mu nad głową. Wrzawa widowni zagłuszyła tępy jęk pomostu, na który uśmiechnięty Dołęga rzucił sztangę. Satysfakcję z życiowego rekordu w podrzucie podkreślił, uderzając pięścią w klatkę piersiową, pozdrowił kibiców, po czym odebrał gratulacje od braci, Roberta i Daniela, również ciężarowców.
Tak było w połowie listopada na regionalnych zawodach w czeskim Havirovie. Ale ten scenariusz był pisany z myślą o igrzyskach olimpijskich w Londynie. Tam jednak do podrzutu nawet Dołęga nie dotrwał, wcześniej bez powodzenia trzykrotnie próbował wyrwać 190 kg.
To był szok, bo taki ciężar to dla Marcina kaszka z mleczkiem. Stawał przed dziennikarzami z błędnym wzrokiem i powtarzał: byłem dobrze przygotowany, nic mnie nie bolało, na treningach wszystko szło jak po maśle, nie potrafię tej klęski wytłumaczyć. Załamany dodawał: najwidoczniej się do ciężarów nie nadaję, a resztę to już dopowiedzcie sobie państwo sami.
Materiał na mistrza
Minął prawie miesiąc, zanim ogłosił, że jednak kariery nie rzuca. Trudny miesiąc, w ciągu którego dostęp do Dołęgi mieli tylko najbliżsi oraz ci, których sam poprosił o radę, co robić dalej. Wielu dobrych znajomych uznało, że to jest właśnie sytuacja, gdy najlepiej będzie taktownie zamilknąć. Niektórzy przyjęli, że ponieważ klęski Dołęgi nie da się wytłumaczyć, należy ją rozpatrywać w kategoriach ezoterycznych. Przecież po wycofaniu się najgroźniejszych rywali (z nie do końca jasnych powodów) był murowanym faworytem do złota, miał iść na pomost jak na defiladę.