Przywykło się myśleć, że stół jest sercem domu. I był. Mebel uświęcony. Członkowie rodziny nie zasiadali do niego bez przebrania się w coś bardziej eleganckiego. Jeszcze w międzywojniu, jak podają Maja i Jan Łozińscy w książce o balach dwudziestolecia, ludzie z towarzystwa, nawet ci mieszkający samotnie, zmieniali ubranie, nim służąca postawiła na stole posiłek. Fason należało trzymać. Kto dziś się jeszcze przebiera do codziennych posiłków? Jest ktoś taki?
Sercem domu stał się telewizor. To przed nim na ławie, u stóp wypoczynku, stawia się coś, co przynosi się zimne z lodówki albo szybko podgrzane w mikrofali. Stół został zdetronizowany. Służy do przyrządzania posiłków: rodzaj blatu kuchennego. Lodówka także, choć ta spadła z wyżyn wyłącznie ustrojowych. Pojawiła się najpierw w Ameryce. Żaden wtedy cud techniki – skrzynia z metalu, obłożona warstwami lodu, który z czasem topniał i trzeba było ją lodowo reaktywować. Ale była stosunkowo mała i stała w mieszkaniu.
Europa podeszła do udogodnienia sceptycznie. Zwłaszcza że skrzynia lodowa kosztowała tyle, co dom. Kupowali ją więc majętni, gustujący w zbytkowych, acz niepotrzebnych, zdaniem Europejczyków, nowinkach. Szaraczkowie nadal budowali piwniczki i jamy. Na Wileńszczyźnie murowane ziemianki zwane były sklepami; przykryte grubą warstwą ziemi, trzymano w nich warzywa i owoce na półkach. Warzywa przechowywano też w jamach. Szynki i pożółkła słonina wisiały w domu, pod sufitem w spiżarni zapchanej na półkach mąką, grochem i kaszami z młyna. Suszyło się, wędziło, peklowało…
Wodzianka
Brygida Nowak z Pierunkowic pod Prudnikiem do dziś czuje na języku smak mięsa i kiełbasy zalewanej smalcem w wiadrze. Na co dzień jadło się wspaniałą wodziankę – wodę z czosnkiem, solą i pływającymi w niej kawałeczkami boczku.