Miasteczko przyczep kempingowych, namiotów i ogrodowych parasoli rozłożonych nad turystycznymi krzesłami rosło w oczach obok wijącej się w dolinie drogi, wszędzie tam, gdzie teren trochę się spłaszczał. Na poboczu parkowały rzędy samochodów. I rowery, dużo rowerów. Kilkunastoletni Jamie Roberts z angielskiego miasteczka Rugby, kolebki gry jajowatą piłką, obserwował to poruszenie z rosnącą ciekawością.
Na co czekacie? – zapytał. Na kolarzy – usłyszał w odpowiedzi. Na jakich kolarzy? – nie zrozumiał. Na najlepszych – poinformowano Jamiego, który wtedy pojęcie o Tour de France miał znikome. Namówił więc rodziców, żeby zmienili rozkład wycieczki, poczekali i obejrzeli wyścig na własne oczy. Był 1983 r., rodzinne wakacje w Dolinie Rodanu, a Jamie właśnie zakochał się za jednym zamachem w kolarstwie i w Tour de France.
Pielgrzymka
Jest 2013 r., przełom czerwca i lipca i znów wszyscy, tacy jak Jamie fanatycy dwóch kółek z Wysp, spotykają się na nabrzeżu w Portsmouth. Pakują na prom rowery, śpiwory, namioty, plecaki wypełnione niezbędnikiem kolarskiego włóczęgi i ruszają do Francji w ślad za wyścigiem. – Na dłuższych odcinkach podróżuję pociągiem. Tak planuję rozkład dnia, żeby obejrzeć start i metę tego samego etapu. Czasem się udaje. Wszędzie są dzikie tłumy, ale rower i kolarski strój to całkiem niezła przepustka – śmieje się Jamie.
Dla niego Tour de France to pielgrzymka. Towarzyszy peletonowi jadącemu przez Francję wyjętą z obrazów mistrzów. Mija pola rzepaku, kukurydzy, lawendy, mija ścierniska, gdzie robi się malownicze zdjęcia na tle olbrzymich bali słomy, zagląda do miasteczek, których kamienne budowle pamiętają średniowiecze, podziwia akwedukty oraz amfiteatry zbudowane za czasów rzymskich, wypija mocną poranną kawę na brukowanych ryneczkach.