Witoldów Suskich jest dwóch. Prywatnie: spokojny, opanowany, skromny, cichy, do rany przyłóż. Dobrze się czuje sam ze sobą. Na spacerze z papierosem. Jak tylko wpada mu do rąk dobra książka, znika dla świata.
Druga natura budzi się w nim na treningu. Gdy coś nie idzie po jego myśli, nie szczędzi grubego słowa. Pierwszy do przygan, ostatni do pochwał. Odpala jednego papierosa od drugiego. Raczej z nerwów niż dla relaksu. Rekord (pół paczki w godzinę) pobił na igrzyskach w Pekinie w 2008 r., gdzie Piotr Małachowski zdobył srebro w rzucie dyskiem. Rok później, podczas mistrzostw świata w Berlinie, gdzie Piotr znów był drugi, trener biegał palić po kryjomu na koronę stadionu. Już po wszystkim wylądował w karetce, bo mieszanka upału, emocji, wysiłku i dymu to było dla jego serca trochę za dużo.
Na zagraniczne mityngi się nie rwie. Od prostowania błędów są treningi (dlatego trening to świętość), w trakcie konkursu już się niewiele pomoże. Małachowskiemu nieobecność trenera nie przeszkadza, nigdy nie był z tych, których trzeba prowadzić za rękę. Trenera nie ma też w czerwcu na zawodach w Hengelo, gdzie Piotr bije rekord Polski wynikiem 71,84 m. To jest rzut życia, na treningu do takiego wyniku nigdy się nie zbliżył. Transmisję Suski śledzi z wnukami w Internecie. Gdy wreszcie podają odległość, piątą w historii męskiego dysku, robi mu się słabo.
Do Moskwy na mistrzostwa świata (zaczynają się 10 sierpnia) trener się jednak wybiera. Przy takiej okazji już lepiej łysieć do reszty z nerwów na miejscu.
Życie trenera
W Bielu, wiosce pod Ostrowią Mazowiecką, gdzie Witold Suski się urodził (w 1948 r.) i wychował, sportowych rozrywek jest jak na lekarstwo. Nie ma boisk do gry w piłkę, poza tym prawdziwa futbolówka jest rarytasem i przedmiotem uwielbienia, ale nie dla gospodarzy, którzy, gdy wpada w obejście, traktują ją widłami.