Po uderzeniach maczetą zostały mu trzy głębokie blizny na lewej ręce. Trudno uwierzyć, że takie ciosy nie zakończyły bokserskiej kariery Zimnocha. Wtedy nie było jednak czasu na zastanawianie się. To były sekundy. Oksan, kolega, wpadł w tarapaty. Okolicznym skinheadom nie spodobało się, że Ormianin dobrze się bawi na imprezie w Białymstoku. Było ich kilku, a półmetrowe maczety dodawały animuszu. W takiej konfrontacji nikt nie ma większych szans. Skinheadzi nie mogli przewidzieć tylko jednego: że w obronie chłopaka stanie jeden z najlepszych polskich bokserów wagi ciężkiej.
– Jak tylko nas zobaczyli, zaczęli się wycofywać – mówi Krzysztof Zimnoch. – Wrócili, gdy odpuściliśmy gonitwę. Byli wściekli i poleciały maczety.
Sama szamotanina trwała kilkanaście minut. Przyjechała policja. Bijatyka to bijatyka. Śledczy wszystkich potraktowali podobnie. Zimnoch usłyszał zarzut: „... wspólnie i w porozumieniu z innymi ustalonymi osobami wziął udział w bójce poprzez szarpanie i odpychanie, w której naraził innych uczestników na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia”. Miał i tak więcej szczęścia niż jego kolega, który nie odzyska już władzy w dłoni. Oczyszczanie się z zarzutów przed kolejnymi sądami trwało dwa lata. Niektórzy zaczęli nazywać boksera konfidentem.
Klub marzenie
Przez całe lata Zimnoch był wykorzystywany jako sparingpartner dla pnących się bokserów. Jego własne pojedynki często odwoływano na kilka dni przed galą. Dlatego zarabiał, ucząc boksu w salce Technikum Rolniczego w Białymstoku. Zimnoch znał dyrektora, bo sam wcześniej skończył tę szkołę.