Joanna Drosio-Czaplińska: – W walentynki zawsze w telewizji dominują komedie romantyczne. Ogląda je pan?
Prof. Wiesław Rzońca: – Nie, drażnią mnie.
Dlaczego?
Bo sprzedawana w nich miłość romantyczna jest tanim i ckliwym sentymentalizmem. Nie ma nic wspólnego z miłością, która za czasów romantyków była wielką wartością. Kultura amerykańska zbanalizowała myślenie o miłości, spłyciła do granic możliwości duchowość tamtej epoki. To była pierwsza epoka nacechowana psychologicznie. Tak niepodobna do naszych czasów, że aż nieczytelna. Jesteśmy spadkobiercami romantyzmu w różnych sferach życia duchowego, mentalności, wartości i mamy przyjemność nie zdawać sobie z tego sprawy.
Serduszka, świece, kwiaty, miłe gesty i słowa – to dziś romantyczne symbole.
Taki wizerunek zawdzięczamy sentymentalizmowi, czyli końcówce oświecenia i Jeanowi-Jacques’owi Rousseau. To sposób myślenia o miłości, która kończy się happy endem, jakże obcy romantyzmowi, w którym miłość jest tragiczna. Ten wzorzec jest obecny w literaturze aż do XX w. Chyba dopiero Hollywood, tanie romanse (harlequiny) i południowoamerykańskie seriale zaczęły pokazywać szczęśliwe finały, choć ten model, podobnie jak romantyczny, jest równie nieprawdziwy, wręcz patologiczny.
Miłość romantyczna to patologia?
Z perspektywy dzisiejszego człowieka, któremu mechanizmy psychologiczne nie są obce – tak. Relacje między kobietą a mężczyzną w epoce wieszczów były konfliktowe. Obie strony, przede wszystkim mężczyzna, bo to on dominował, miały uczucie niezrozumienia. Miłość była wielka, ale jednostronna i krzywdząca dla kobiety. To mężczyzna decydował o jej intensywności, skrajności i wynaturzeniu.