Zdaniem zespołu Oxford Dictionary Online, w pocie czoła badającego rozwój angielszczyzny, słowem ubiegłego roku jest selfie. Definiuje się je jako „fotografię, którą ktoś zrobił samemu sobie, zwykle smartfonem lub kamerą internetową, wrzuconą na profil w portalu społecznościowym”. Naukowcy wydedukowali, że po raz pierwszy rzeczownik ten pojawił się na jednym z australijskich forów internetowych w zamierzchłym 2002 r. (Australijczycy, jak krakusy, kochają zdrobnienia; na barbecue mówią „barbie”) i odnosił się do zdjęcia, które główny bohater i autor zarazem zrobił sobie po staranowaniu nosem schodów na suto zakrapianej imprezie kolegi. Neologizm nieostrożnego mieszkańca antypodów nie od razu zrobił karierę, ale w 2013 r. świat rzeczywiście oszalał na jego punkcie – redaktorzy oksfordzkiego słownika obliczyli, że przez ten czas częstotliwość użycia słowa wzrosła o 17 tys. proc.! Polski odpowiednik selfie – czyli samojebka – raczej słowem roku nie zostanie, bo brzmi zbyt pogardliwie i wulgarnie, by zrobić ogólnonarodową karierę. A szkoda, odnosi się przecież do pięknej, odwiecznej praktyki autoportretu, tyle że spopularyzowanej i spauperyzowanej za pomocą nowych technologii.
Jeden Fidiasz, pięciu Witkacych
Autoportrety zawsze żywiły się najnowszymi technologiami. O ile bowiem można założyć, że człowiek próbował sporządzić swoją podobiznę od zarania dziejów, o tyle pierwsze poważne sukcesy w tej dyscyplinie zaczął odnosić dopiero w XVI w., gdy europejscy rzemieślnicy zaczęli produkować zwierciadła pokryte amalgamatem rtęci z cyną. Ten luksusowy wynalazek pozwolił wreszcie malarzom spojrzeć sobie prosto w oczy i przenieść na płótno to, co zobaczyli.
Artyści uwieczniali rzecz jasna swój wizerunek i wcześniej, ale zwykle nie były to samodzielne prace, lecz detale większej całości.