Ludzie i style

Więcej niż tysiąc słów

Czesław Czapliński zdradza sekrety fotografowania sław

Jerzy Kosiński Jerzy Kosiński Czesław Czapliński / Fotonova
Rozmowa z Czesławem Czaplińskim o tym, jak fotografować sławnych ludzi i dlaczego robienia zdjęć powinno się dziś uczyć w każdej szkole.
Agnieszka Osiecka z Marylą Rodowicz (1990 r.)Czesław Czapliński/Fotonova Agnieszka Osiecka z Marylą Rodowicz (1990 r.)
Wisława Szymborska w swoim mieszkaniu (2001 r.)Czesław Czapliński/Fotonova Wisława Szymborska w swoim mieszkaniu (2001 r.)
Vladimir Horowitz (1989 r.)Czesław Czapliński/Fotonova Vladimir Horowitz (1989 r.)
Michael Jackson na lotnisku w Warszawie (1997 r.)Czesław Czapliński/Fotonova Michael Jackson na lotnisku w Warszawie (1997 r.)
Czesław Czapliński – artysta, fotograf, dziennikarz i autor filmów dokumentalnych.Andrzej Rybczyński/PAP Czesław Czapliński – artysta, fotograf, dziennikarz i autor filmów dokumentalnych.

Piotr Sarzyński: – Jakoś trudno wyobrazić sobie pana pochylonego osiem godzin dziennie nad szkiełkiem z preparatami.
Czesław Czapliński: – Rozumiem, że to aluzja do moich biologicznych studiów? Rzeczywiście, kroiłem żaby i fascynowałem się ważkami. Ale równocześnie chodziłem do Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego na zajęcia w łódzkiej Filmówce, wówczas jednej z najlepszych tego typu uczelni na świecie. Pamiętam, jak prof. Witold Kuznowicz, wybitny specjalista od światła, przyniósł kiedyś na zajęcia gruby tom „Historii fotografii” i zaczął opowiadać o Karshu, Avedonie, Halsmanie, Newmanie, Newtonie i innych mistrzach obiektywu. Poczułem wówczas, że jeśli zostanę w kraju, to jako fotograf niczego nie osiągnę.

Wylądował więc pan w Nowym Jorku z wielkimi ambicjami i niewielkim dorobkiem.
To był 1979 r. Rzeczywiście, moje portfolio było ubogie, ale miałem w rękawie jednego jokera: zdjęcia papieża Jana Pawła II w ojczyźnie, z wizyty, która miała miejsce tuż przed moim wyjazdem do USA. Pierwsze kroki skierowałem więc odważnie do redakcji „New York Timesa”. Fotoedytor obejrzał moje lekko sfatygowane podróżą odbitki i pyta: Ale dlaczego nie przyniósł pan tych zdjęć dwa miesiące temu? Zamarłem i tłumaczę: Przecież papież był w Polsce dwa tygodnie temu. I wtedy usłyszałem coś, co było najlepszą radą, jaką otrzymałem w życiu: Robi pan dobre zdjęcia, ale goni pan rzeczywistość. Musi pan ją wyprzedzać, tworzyć świat, do którego inni będą chcieli wejść. Niech to oni pana gonią.

Ten własny świat znalazł pan w portretach znanych ludzi?
Robiąc portrety, nie rejestruję świata, ale go po trosze odkrywam, po trosze kreuję. Mam wpływ na to, co znajdzie się w kadrze, który moment wybrać, jakie tło, światło, jak kadrować. Ale mimo mądrej rady z „NYT” początki i tak były niełatwe. Wkrótce po przyjeździe do Nowego Jorku zostałem napadnięty na ulicy, skradziono mi cały fotograficzny sprzęt. Kupiłem nowy, ale by na niego zarobić, musiałem zrezygnować z pozycji „wolnego strzelca” i pójść do pracy na etat do agencji fotograficznej. W tym czasie pojawiła się dla mnie wielka szansa. Zaproponowano mi wystawę „Wybitni Polacy w Nowym Jorku i metropolii”. Wstawałem więc o 5.00 rano i przez kilka godzin siedziałem w ciemni. Później do pracy. O 16.00 kończyłem i jechałem fotografować kolejne osoby. I tak dzień po dniu. Zrobiłem kilkanaście tysięcy klatek, by wybrać kilkadziesiąt na wystawę.

W sumie jednak trud się opłacił, bo przygotowując tę wystawę, poznał pan Jerzego Kosińskiego...
Wiedziałem, że jak do niego dotrę, to będę miał w Nowym Jorku otwarte drzwi do domów wielu sławnych ludzi, bo Jurek znał dosłownie wszystkich. Początek był najgorszy z możliwych. Zdobyłem telefon i zadzwoniłem. Odebrała Kiki (wówczas jego sekretarka), od której dowiedziałem się, że wkrótce wyjeżdżają na długie wakacje do Szwajcarii i żebym zadzwonił za pół roku. Ja miałem wystawę za cztery miesiące. Posunąłem się więc do podstępu. Zdobyłem adres zamieszkania i u portiera zostawiłem do niego list napisany po polsku, aby Kiki go nie przeczytała. Udało się. Oddzwonił błyskawicznie, a następnego dnia już się spotkaliśmy. Ta pierwsza wizyta okazała się początkiem naszej silnej i długotrwałej przyjaźni, a mnie rzeczywiście otworzyła drzwi do wielu domów.

Kiki napsuła panu krwi po śmierci Kosińskiego.
Za życia Jurka bardzo mi pomagała, następnego dnia po samobójczej śmierci (3 maja 1991 r.) Kosińskiego zaprosiła mnie i pokazała dokumenty, jakie pozostawił, wiedząc, że skończyłem dwa tygodnie wcześniej książkę „Pasje Jerzego Kosińskiego”. Wyjechałem do Warszawy. Legendarna Tina Brown, redaktor naczelna miesięcznika „Vanity Fair”, dowiedziała się od naszej wspólnej znajomej, że mam cykl niepublikowanych zdjęć Kosińskiego, tzw. Masek. Uparła się, żeby umieścić je w najbliższym przygotowywanym numerze. Miałem z tym duży problem, czułem, że może za wcześnie na ich publikację. Z drugiej strony nie chciałem otwarcie mówić „nie” komuś takiemu jak Brown. Postanowiłem więc ją zniechęcić i zażądałem za każde ze zdjęć ceny absurdalnie wysokiej. Tymczasem oni nie tylko ofertę zaakceptowali, ale postanowili opublikować dziesięć prac. Nawiasem mówiąc, to były największe w życiu zarobione przeze mnie jednorazowo pieniądze.

Zgodnie z obyczajem prenumeratorzy otrzymywali nowy numer na kilka dni przed jego wysyłką do normalnej sprzedaży. Redakcja postanowiła kurtuazyjnie dostarczyć kilka egzemplarzy wdowie po Jurku. Chwilę później Kiki zadzwoniła do redakcji z żądaniem, by cały nakład (a było tego 1,5 mln) zniszczyć. Uzasadnienie: Czapliński was oszukał, bo zdjęcia były zrobione dużo wcześniej, niż podał. Jeśli nie, skarżę was do sądu. Atmosfera rozgrzana do czerwoności, dziesiątki telefonów, nerwówka, prawnicy. A tu słowo przeciw słowu. I co uratowało nakład i moją karierę? Jedno zdjęcie. Był na nim Kosiński w koszulce z napisem „I was there”, zrobionej specjalnie na jego wizytę w Kanadzie. Wystarczyło sprawdzić datę.

Kosiński otworzył panu wiele drzwi. To wystarczyło do sukcesu?
Oczywiście tzw. dojścia i znajomości są w tym zawodzie niezwykle ważne. Przynajmniej na początku. Proszę sobie wyobrazić, że u kogoś słynnego pojawia się młody fotograf, nie wiadomo dokładnie skąd, Poland czy Holland, dla Amerykanina bez różnicy. Przeciętnie mówi po angielsku i właściwie nie wiadomo, co później będzie robił z tymi zdjęciami. Dlaczego mu wierzyć? Co innego, gdy jestem z polecenia. Z czasem to się zmienia, a mechanizm sam się już nakręca, moim atutem stają się nie znajomi, ale pęczniejące portfolio.

Zaczynałem, chodząc po polu minowym. Jeden nieostrożny krok, lekkomyślnie opublikowane zdjęcie i można być skończonym. Proces, wyrok, odszkodowanie płacone do końca życia. Po pierwszych zdjęciach Palomy Picasso napisali do mnie jej prawnicy i ostrzegli, że jeśli jeszcze raz je opublikuję, to nie wyjdę z sądu. Tak się przejąłem, że przez kilka miesięcy fotografowałem tylko kwiaty i pejzaże. Muszę powiedzieć, że w sumie mi się to przydało, gdyż zacząłem fotografować arystokrację kwiatów: orchidee, lilie, tulipany… w studiu, tak jak ludzi.

A jednak zaczynając w USA, byłem bardzo naiwny. Nie zdawałem sobie sprawy, że te osoby, na których mi zależało, były fotografowane przez największych mistrzów obiektywu. Jak tu zrobić zdjęcie, które ich zachwyci czy choćby zwróci ich uwagę, skoro mają całe albumy fantastycznych portretów? Jak mam przekonać Susan Sontag, by mi pozowała, skoro od wielu lat fotografuje ją jej kochanka, wybitna artystka Annie Leibovitz?

Może po prostu robić im zdjęcia, na których ładnie się prezentują? Każdy jest próżny.
Ładne zdjęcie to jak kochanka na jedną noc – szybko się znudzi. By coś zostało na trwałe, musi być w tym prawda.

Czyli co?
Nie potrafię tego opisać. To intuicja. Położę obok siebie dwa niemal identyczne zdjęcia z tej samej sesji i od razu widać na jednym prawdę, a na drugim fałsz. Dlaczego? Nie wiem. Kosiński powiadał: „Na twarz trzeba sobie zasłużyć”, a Vladimir Horowitz, że „Twarz jest jak pole bitwy”. Zgadzam się z nimi. Widać na niej wszystko: przeczytane książki, obejrzane spektakle, wysłuchaną muzykę, ale też przeżycia, doświadczenia życiowe, emocje. Sztuką jest to wszystko wydobyć i utrwalić na zdjęciu.

I w celu tego wydobycia reżyseruje pan sytuacje w trakcie sesji?
Tak, reżyseruję, jeżeli uznam, że to służy wydobyciu prawdy. Czasami mogą się wydawać wręcz szokujące, gdy Jeremiego Przyborę ubrałem w skórzaną kurtkę i posadziłem na motocykl, Jacka Kuronia skłoniłem do założenia smokingu, a Wisławę Szymborską, która zawsze pilnie strzegła swej prywatności, namówiłem, by dała się sfotografować we własnym łóżku. Jeżeli ludzie wyczują, że taka zabawa ma sens, a naprzeciwko stoi facet, który nie chce ich ani ośmieszyć, ani wykorzystać, to zgodzą się na wszystko.

Ale takie aranżacje nie zawsze są potrzebne. Swoje najlepsze zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego zrobiłem na zjeździe Pen Clubu w Nowym Jorku, gdy zobaczyłem go stojącego niepozornie, gdzieś pod ścianą. A Luciano Pavarottiego fotografowałem w drzwiach obrotowych hotelu, do którego szedł na spotkanie. Rozbawiło go, że robię zdjęcia, choć ledwo mieściliśmy się obaj w ciasnym skrzydle. Prawdę o jednych jest wydobyć łatwiej, inni skrywają ją głębiej i wówczas trzeba się pomęczyć. Na przykład znane aktorki bardzo dbają o swój wizerunek, prezentują się tak, jak chcą się prezentować. Przebić się przez tę maskę jest bardzo trudno.

Podobno bardzo starannie przygotowuje się pan do sesji, zbiera informacje o portretowanym, czyta książki o nim, wywiady. To naprawdę potrzebne?
Jak bardzo, przekonałem się niedługo po przyjeździe do USA. Byłem zauroczony Pablem Picassem, którego – z oczywistych powodów – nie mogłem już fotografować. Pomyślałem więc, by dotrzeć do tych, którzy odegrali w jego życiu ważną rolę. Nagle pojawiła się możliwość zrobienia sesji artystce François Gilot, o której wiedziałem tylko tyle, że była jego żoną. Piąta Aleja, piękny apartament, bardzo elegancka pani, dużo dzieł sztuki. Zaczynam fotografować, a żeby stworzyć dobrą atmosferę, nieustannie gadam o Picassie, jak go podziwiam, jaki był wspaniały itd. A ona, zamiast się otworzyć, coraz bardziej zapada się w siebie, by po 20 minutach oświadczyć, że wystarczy tych zdjęć i mam sobie iść. Dzwonię do znajomej, która nas umówiła, opowiadam o spotkaniu. A ona: Nie czytałeś „My Life With Picasso”?! Toż to był najbardziej toksyczny związek pod słońcem. Ona uważa, że Pablo zniszczył jej życie. To była dla mnie nauczka i od tego czasu bardzo starannie przygotowuję się do spotkań.

Wiele z pana sesji z czasem zamieniło się w przyjaźnie.
Gdy powstaje dobre zdjęcie, to tak jakby ktoś zdradził mi jakąś swoją tajemnicę. A to utrwala znajomość, a nawet przyjaźń. Tak, zaprzyjaźniłem się z Jerzym Kosińskim, Ryszardem Kapuścińskim, Romanem Opałką, Beatą Tyszkiewicz, księdzem Janem Twardowskim i wielu innymi.

Chce pan fotografować nowe gwiazdy filmu, estrady?
Z coraz mniejszą ochotą. Nie odnajduję w ich twarzach niczego godnego uwagi. To są zazwyczaj plastikowe postaci.

Banalizują się gwiazdy, ale można odnieść wrażenie, że banalizuje się także fotografia. Dziś niemal wszyscy noszą w kieszeni aparaty o większych możliwościach, niż miał najlepszy sprzęt przed kilkudziesięciu laty. I nie wahają się go użyć!
To prawda. Twitter, Facebook, snapchaty, sweet focie. Są tego miliardy krążące po sieci. Pamiętam taki obrazek z Kongresu Klimatycznego w Warszawie. Kilka tysięcy ludzi i nikt nie rozmawia z sąsiadem, wszyscy wpatrują się w swoje tablety, iPhone’y, iPady. Ludzie coraz bardziej komunikują się ze sobą za pomocą obrazów, a nie słowa. Z jednej strony może cieszyć upowszechnianie się fotografii, z drugiej – martwi.

Bo stanowi konkurencję dla profesjonalistów takich jak pan?
Nie, my, zawodowcy, jesteśmy na innym poziomie. Martwi, ponieważ ludzie masowo posługują się i komunikują narzędziem, którego tak w gruncie rzeczy nie znają. Obraz coraz bardziej zastępuje słowo pisane, ale używający aparatów nie znają słów, składni, ortografii, a nawet alfabetu tego wizualnego środka porozumienia. To tak, jakby ktoś chciał komuś coś powiedzieć, bełkocząc. Lub chciał napisać list, bazgrząc nie do odczytania. Bo komunikowanie się za pomocą obrazu także wymaga znajomości zasad: ekspozycji światła, kompozycji itd.

Powinno się tego uczyć w szkołach?
Tak. I to jak najszybciej, potrzebny jest „elementarz wizualny” posługiwania się obrazem. Skoro młodzi porozumiewają się ze sobą głównie poprzez zdjęcia, to niechże choć wiedzą, jak to robić, by przekaz był jak najlepszy. Powiada się, że obraz wart jest tysiąca słów. Moim zdaniem dużo więcej. Pod warunkiem, że właściwie się nim posługujemy.

rozmawiał Piotr Sarzyński

Czesław Czapliński (ur. w 1953 r. w Łodzi) – artysta fotograf, dziennikarz i autor filmów dokumentalnych. Od 1979 r. mieszka w Nowym Jorku i Warszawie. Autor i współautor 40 książek i albumów, miał ponad 100 wystaw. W ciągu 40 lat fotografował najbardziej znane osobistości ze świata biznesu, kultury, polityki, sportu, wśród nich są m.in.: Muhammad Ali, Alain Delon, Catherine Deneuve, Placido Domingo, Umberto Eco, Jane Fonda, Michael Jackson, Garri Kasparow, Henry Kissinger, Calvin Klein, Jerzy Kosiński, Sophia Loren, Roman Polański, Tina Turner, Andy Warhol. O Czaplińskim i jego twórczości zrealizowano kilka filmów.

Polityka 35.2014 (2973) z dnia 26.08.2014; Ludzie i Style; s. 104
Oryginalny tytuł tekstu: "Więcej niż tysiąc słów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną