Piotr Sarzyński: – Jakoś trudno wyobrazić sobie pana pochylonego osiem godzin dziennie nad szkiełkiem z preparatami.
Czesław Czapliński: – Rozumiem, że to aluzja do moich biologicznych studiów? Rzeczywiście, kroiłem żaby i fascynowałem się ważkami. Ale równocześnie chodziłem do Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego na zajęcia w łódzkiej Filmówce, wówczas jednej z najlepszych tego typu uczelni na świecie. Pamiętam, jak prof. Witold Kuznowicz, wybitny specjalista od światła, przyniósł kiedyś na zajęcia gruby tom „Historii fotografii” i zaczął opowiadać o Karshu, Avedonie, Halsmanie, Newmanie, Newtonie i innych mistrzach obiektywu. Poczułem wówczas, że jeśli zostanę w kraju, to jako fotograf niczego nie osiągnę.
Wylądował więc pan w Nowym Jorku z wielkimi ambicjami i niewielkim dorobkiem.
To był 1979 r. Rzeczywiście, moje portfolio było ubogie, ale miałem w rękawie jednego jokera: zdjęcia papieża Jana Pawła II w ojczyźnie, z wizyty, która miała miejsce tuż przed moim wyjazdem do USA. Pierwsze kroki skierowałem więc odważnie do redakcji „New York Timesa”. Fotoedytor obejrzał moje lekko sfatygowane podróżą odbitki i pyta: Ale dlaczego nie przyniósł pan tych zdjęć dwa miesiące temu? Zamarłem i tłumaczę: Przecież papież był w Polsce dwa tygodnie temu. I wtedy usłyszałem coś, co było najlepszą radą, jaką otrzymałem w życiu: Robi pan dobre zdjęcia, ale goni pan rzeczywistość. Musi pan ją wyprzedzać, tworzyć świat, do którego inni będą chcieli wejść. Niech to oni pana gonią.