Podwójne życie magistra Kozy
O tym m.in., dlaczego rysownik Jan Koza nie został muzykiem
Juliusz Ćwieluch: – Pan nie jest zbytnio rozmowny.
Jan Koza: – Nie.
Czy korzystając z okazji świąt Bożego Narodzenia, Koza mógłby jednak przemówić?
Nie wiem, czy to właściwa okazja, bo ja jestem niewierzący.
Tak nic a nic?
Nic… Tak się wychowałem. Nie wydaje mi się, żeby było potrzebne coś ponad to, co widzę, co jest. Jakoś nie czuję potrzeby istnienia w moim życiu religii. A już tym bardziej zorganizowanej.
Bo?
To, czym zajmuje się religia, wszystkie te sprawy związane z absolutem, są dla mnie zbyt skomplikowane.
I nawet Jezus do pana nie przemawia?
Co zrobić, skoro nie przemawia. Jakoś bardziej przemawia, że ludzie sami za siebie cierpią i dla siebie. Takie zbiorowe załatwianie sprawy jest dla mnie trochę niezrozumiałe. Ale może być tak, że ja jestem po prostu za głupi na bycie religijnym.
Wiara może być ślepa.
Tak się złożyło, że byłem ostatnio na mszy i byłem zaskoczony tym podawaniem sobie rąk. To chyba fajny zwyczaj. Mam tylko nadzieję, że nie jest pusty. Jeden z punktów w scenariuszu, który ludzie mają narzucony z góry. Z boku to wygląda tak, że Kościół to po prostu bardzo duża instytucja.
Uściślijmy. Ma pan kłopot z Bogiem czy z jego zarządem?
Ciężko wybrać.
Skoro już ustaliliśmy, że pan nie jest od Boga, to sprecyzujmy, od kogo pan jest?
Mama była bibliotekarzem w ogrodzie botanicznym Uniwersytetu Wrocławskiego, a ojciec antropologiem.
Pan był trudnym dzieciakiem?