Ludzie i style

Podwójne życie magistra Kozy

O tym m.in., dlaczego rysownik Jan Koza nie został muzykiem

Jan Koza / Polityka
Rozmowa z Janem Kozą, znanym z łamów POLITYKI artystą, o tym, dlaczego trzeba czytać, żeby rysować
Jan Koza (pseudonim artystyczny) – rocznik1970. Artysta malarz, rysownik.Jan Koza/Polityka Jan Koza (pseudonim artystyczny) – rocznik1970. Artysta malarz, rysownik.

Juliusz Ćwieluch: – Pan nie jest zbytnio rozmowny.
Jan Koza: – Nie.

Czy korzystając z okazji świąt Bożego Narodzenia, Koza mógłby jednak przemówić?
Nie wiem, czy to właściwa okazja, bo ja jestem niewierzący.

Tak nic a nic?
Nic… Tak się wychowałem. Nie wydaje mi się, żeby było potrzebne coś ponad to, co widzę, co jest. Jakoś nie czuję potrzeby istnienia w moim życiu religii. A już tym bardziej zorganizowanej.

Bo?
To, czym zajmuje się religia, wszystkie te sprawy związane z absolutem, są dla mnie zbyt skomplikowane.

I nawet Jezus do pana nie przemawia?
Co zrobić, skoro nie przemawia. Jakoś bardziej przemawia, że ludzie sami za siebie cierpią i dla siebie. Takie zbiorowe załatwianie sprawy jest dla mnie trochę niezrozumiałe. Ale może być tak, że ja jestem po prostu za głupi na bycie religijnym.

Wiara może być ślepa.
Tak się złożyło, że byłem ostatnio na mszy i byłem zaskoczony tym podawaniem sobie rąk. To chyba fajny zwyczaj. Mam tylko nadzieję, że nie jest pusty. Jeden z punktów w scenariuszu, który ludzie mają narzucony z góry. Z boku to wygląda tak, że Kościół to po prostu bardzo duża instytucja.

Uściślijmy. Ma pan kłopot z Bogiem czy z jego zarządem?
Ciężko wybrać.

Skoro już ustaliliśmy, że pan nie jest od Boga, to sprecyzujmy, od kogo pan jest?
Mama była bibliotekarzem w ogrodzie botanicznym Uniwersytetu Wrocławskiego, a ojciec antropologiem.

Pan był trudnym dzieciakiem?
Nie. Wydaje mi się, że byłem grzeczny. A raczej nijaki. Zawsze byłem nijaki.

Nijakie dzieci nie rozbijają gitar na głowach braci.
To był mój wielki błąd. Do dziś ponoszę konsekwencje… Gitara należała do ojca, który czasem coś tam na niej smęcił. Mnie to strasznie imponowało. Ale nie powstrzymało przed gwałtowną reakcją wobec brata. Wraz ze zniszczeniem gitary zniszczona została również moja kariera muzyczna. My się ciągle tłukliśmy z bratem i rodzice uznali, że drugiej gitary już nie kupią. Muzyka jest taką moją niespełnioną miłością. Gdybym się urodził po raz drugi, to chciałbym być muzykiem. Bez różnicy jakim.

Ładny gest, taki w stylu „The Clash”. To jakiś hołd dla punka?
Punk był wcześniej. Potem wkręciłem się w techno. To w sumie też był taki punk, tylko pociągnięty do ekstremum. Punk to był przecież rock robiony przez ludzi, którzy nie potrafią grać. Techno dawało jeszcze mniej ograniczeń. Każdy mógł to robić. Można było zupełnie dowolnie przyciskać jakieś klawisze i z tego też była muzyka.

No i, niestety, wielu ją robiło.
Wiadomo, że 95 proc. to jest chłam, ale te 5 proc. bardzo wpłynęło na całą muzykę.

Pana zespół Trimigi lokował się w którym procencie?
Chyba żadnym, bo poza kilkoma dobrze ukrytymi taśmami nie pozostał po nas żaden ślad.

Czyli był pan twórcą nurtu techno?
Trudno powiedzieć. Zbierałem pocztówki dźwiękowe i stare płyty. Lata 60., 70. I do tych pocztówek robiliśmy potańcówki. Później zaczęliśmy kupować stare gramofony Bambino. Mieliśmy ich chyba z sześć. Puszczaliśmy na nich te pocztówki. Zapętlaliśmy nagrania na taśmach magnetofonowych. Sklejałem taśmę w takie małe pętelki i te taśmy w kółko chodziły. Szybko się zresztą niszczyły i ten efekt też się nam bardzo podobał.

A odmowa jedzenia mięsa to też młodzieńcza egzaltacja czy raczej przemyślana filozofia?
Kiedy miałem 18 lat, oblałem maturę i na fali zmieniania życia postanowiłem m.in. nie jeść mięsa. Więc raczej plan.

Z czego pan oblał?
Z propedeutyki nauki o społeczeństwie. Konkretnie to chyba wyłożyłem się na RWPG.

Cała polska gospodarka się na tym wyłożyła. I co dalej?
Poszedłem do teatru. Pracowałem jako maszynista sceny w Teatrze Kalambur.

Złapał pan tam teatralnego bakcyla?
Prędzej raka płuc. Techniczni mieli taką małą kanciapkę bez okien, w której mieściło się kilka krzeseł, mały stolik i magnetofon, z którego najczęściej puszczana była jakaś kaszaniasta muzyka. Wszyscy palili mnóstwo papierosów i gadali mnóstwo głupot. A ja im w tym pomagałem.

I czego to pana nauczyło?
Że jednak trzeba się czymś zająć, a nie przesiedzieć życie w kanciapie.

To zabawne. Pana wykładowcy wspominają, że na uczelnię przyszedł pan już właściwie ukształtowany.
Kiedy zaczynałem naukę, moja szkoła nazywała się Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Długa, dużo obiecująca nazwa. Chyba więcej, niż wówczas dawała. Ale pozbawiona tego zadęcia akademii. Wykładowcy byli związani z konceptualizmem i to też mi się podobało.

Akurat jedna z konceptualistek wyszła w trakcie obrony pana dyplomu.
To znaczy, że jakoś ją ta moja wizja poruszyła. Może nie od razu tak, żeby uznać, że powinienem zaliczyć dyplom. Ale przecież to lepsza sytuacja, niż gdyby wszyscy mieli stać i poklepywać mnie po ramionach.

A dlaczego przestał się pan pojawiać na uczelni?
Na moich studiach trzeba było malować. Nie było obowiązku, że konkretnie na uczelni, więc malowałem tam, gdzie mi było wygodnie, czyli w domu. Ja jestem jednostką raczej aspołeczną. Mam kłopoty z przebywaniem w większej grupie. Zwłaszcza jeśli nie jestem tam anonimowy.

To stąd wziął się Jan Koza?
Jan Koza był początkowo tylko pseudonimem służącym do podpisywania prac. Na początku lat 90. była tendencja do bycia kimś innym. Koniecznie lepszym, mądrzejszym, ważniejszym. Dyrektorzy stawali się prezesami, kierownicy – menedżerami. A jednocześnie ci ludzie byli dokładnie tacy sami jak wcześniej. Ja zostałem mgr. Janem Kozą – z kropką.

Mam wrażenie, że Jan Koza to coś więcej niż tylko pseudonim artystyczny czy żart. To rodzaj ucieczki, maska.
Nie chciałbym, żeby to wyglądało tak, że ja sobie stworzyłem jakąś taką postać, taką na wpół kabaretową. To nie jest jakiś pseudonim, jak u kabareciarzy, którzy wcielają się w jakąś postać i wtedy mówią śmiesznym głosem i udają, że są głupsi. Jan Koza to ja. I dziś kwestionują to już tylko księgowe.

Pana znajomi opowiadali mi, że dzwoniąc do pana, przechodzili zabawny rytuał „Dzień dobry, czy zastałem Janka”. A mama odkładała słuchawkę i krzyczała: „Michał, telefon do Ciebie”.
Dla mamy musiało to być trudne, bo przypadkowo tak się składa, że mój ojciec ma na imię Jan. Rodzice byli wtedy w separacji i przy każdym telefonie żołądek podchodził jej pewnie do gardła, bo myślała, że to telefon do ojca.

Znajomi z uczelni mówią, że pan był charyzmatyczny.
Mylą mnie z kimś.

Organizował pan wystawy, łączył środowisko plastyczne z muzycznym. Nawet hipermarket pan postawił.
Hipermarket to był pomysł zbiorowy. A w organizowaniu wystaw większy udział miała moja żona Monika. Ona w ogóle była sto razy aktywniejsza i bardziej pomysłowa niż ja.

Pana wykładowca, a teraz kolega Krzysztof Wałaszek twierdzi, że zainspirowało was otwarcie pierwszego hipermarketu we Wrocławiu, na które przyszło tak dużo ludzi, że zakorkowali sklep. Nikt nie mógł wejść ani wyjść.
Nasz hipermarket stawialiśmy pod Wrocławiem. Chyba w Oleśnicy. Puściliśmy ogłoszenia do prasy. Nawet jakieś produkty reklamowaliśmy. Cenami kusiliśmy. Postawiliśmy makietę wejścia i zrobiliśmy wielkie otwarcie.

Który to był rok?
2000, może 2002.

W 2004 r. dwóch studentów czeskiego FAMU zrobiło taką samą akcję i nakręciło o tym film „Czeski sen”. W końcówce tłum nabranych klientów ściga ich w celu dokonania linczu.
U nas było bardzo spokojnie. Część osób była rozczarowana. Zwłaszcza kiedy się dowiedzieli, że to jest związane ze sztuką. Ale ostatecznie ktoś z nas chyba nawet sprzedał jedną pracę.

Kontestowaliście konsumpcję, mówiąc językiem krytyki?
To jest chyba ten moment, że chciałbym pomilczeć.

To pociągnijmy to jeszcze chwilkę i pan sobie później dwa dni pomilczy.
Z Wałaszkiem uwielbialiśmy jeździć do hipermarketów. Podglądaliśmy, jak zachowują się ludzie. Fascynowały nas gazetki z promocjami. Podrzucaliśmy nawet te z jednych hipermarketów do drugich.

A co fascynowało?
Wszystko. Przedmioty. Ludzie w relacji z przedmiotami. Do 18 roku życia wychowywałem się w świecie z minimalną ilością rzeczy. A nagle te wszystkie przedmioty, które znaliśmy tylko z filmów, pojawiły się na półkach sklepów. Można tego było dotknąć. Kupić. Na studiach czułem wielką duchową więź z Andym Warholem.

Chybaby się obraził, jakby zobaczył pana prace z tamtego okresu. On cyzelował te puszeczki z zupką, a pan malował toporne margaryny i kleił opakowania środków kosmetycznych z szarej tektury.
To, co robił, było przecież bardzo ironiczne. 30 lat później trudno mi było robić to samo.

Krakowska grupa Ładnie na dobrze odgrzanej grze z konsumpcją zrobiła międzynarodową karierę. Wy byliście wcześniej, ale przepadliście.
Na pewno nie byli takimi niezgułami jak my… Wydaje mi się, że dużo zawdzięczają krytykom, którzy zaczęli rozumieć, co mówią artyści. W Krakowie bardzo poważnie podeszli do sprawy. My tak serio nie potrafiliśmy.

Waszą wystawę „Fun Gun” po prostu wyrzucono z wrocławskiego Arsenału.
Uraziliśmy czyjeś uczucia patriotyczne.

Czyli ktoś ją jednak oglądał!
Na to wygląda. Ale to pewnie przez przypadek, bo już następnego dnia po wernisażu wystawy nie było. Kiedy dyrekcja zobaczyła te wszystkie śmiecie, te głupoty, które pojawiły się w tym szanowanym miejscu, to kazała je ściągnąć i rzucić w kąt. Dyrektor mówił, że to „sztuka przez duże G”. Potem zrobiliśmy serię wystaw pod takim tytułem. To była nazwa naszej grupy.

Pan lubi ludzi?
Bardzo.

To dlaczego oni są u pana tacy brzydcy i nieudaczni?
Mnie się wydaje, że oni są ładni. Na swój sposób ładni. Przecież my wszyscy jesteśmy trochę brzydcy i nieudaczni. Nawet ci najpiękniejsi. Po prostu ja się pochylam z czułością nad nieudactwem i… nie do końca wydaje mi się, że to są wady. Po prostu tacy jesteśmy.

A pan umie śmiać się sam z siebie?
Robię to codziennie. Hahahaha.

Ale chyba z Polaków wychodzi panu lepiej.
To nie jest tak, że ja się naśmiewam z Polaków. Przecież ja jestem dokładnie taki sam. Też jestem prostakiem, który mając do wyboru wyjście do opery albo na durny film, wybierze durny film. Też czasem się upiję i zrobię jakąś głupotę itd. Miewam również momenty wzniosłe. Że ci ludzie są tacy brzydcy? Ja bardziej patrzę na to, że oni tacy po prostu są. Trzeba bardziej akceptować, jacy jesteśmy, dostrzegać to. Starać się oczywiście być lepszym, ale to nie jest tak, że ja to tylko krytykuję…

Mówi pan, jakby nigdy nie widział swoich rysunków.
Może rzeczywiście jestem nieco krytyczny, ale punktuję dokładnie te same wady, które sam posiadam. Dlatego zresztą tak łatwo mi to robić. Cofam, że łatwo mi to robić, bo to jednak męczący proces. Ale jestem dokładnie taki sam jak reszta tego zagubionego narodu.

Czyli lustra też pan nie ma. Zdaję sobie sprawę, że tatuaże są teraz bardzo modne. Ale nie każdy ma ich aż tyle.
Ja swój pierwszy zrobiłem, kiedy jeszcze nie były modne. Dokładnie to kolega mi zrobił zwykłą igłą i tuszem. Nie był zaawansowanym tatuatorem, co przejawiało się nie tylko w technice.

Goła baba?
Oczywiście. Ale nie chciałbym ciągnąć tego wątku. To dla mnie intymny temat. Mam po prostu czasem ochotę zrobić sobie tatuaż. Wydaje mi się, że to dlatego, żeby nie czuć się takim nagim. To pewnie z braku oparcia w religii.

To wróćmy do zagubionego narodu.
Nie wiem, jak miały inne narody, ale wydaje mi się, że mieliśmy dosyć trudną historię. Patrząc na moją rodzinę, każde kolejne pokolenie gdzieś się przeprowadzało. Wszyscy są skądśinąd. Dziadkowie są z obecnej Ukrainy, ci z drugiej strony są z ówczesnych Niemiec i Słowacji. Zmieniały się granice Polski i oni się przeprowadzali.

Ludzie bez korzeni?
Jakieś korzenie mamy. Ale ciągle nas przesadzali. We Wrocławiu – mieście, w którym się urodziłem i wychowałem – jak komuś odpadła tapeta ze ściany, to pod spodem były niemieckie gazety ze swastykami. Moja babcia twierdziła: tam nic nie kupujcie, bo tam zaraz wrócą Niemcy. Taki brak zakorzenienia, stałości.

Jak to wpływa na mentalność Polaków?
Nie wiem. Wydaje mi się, że jesteśmy w strasznym chaosie. Nie mamy ciągłości. Żyjemy, jakby wszystko było tymczasowe.

Nie mamy tożsamości?
Chaos jest naszą tożsamością. Stąd bierze się wiele innych cech. Brak solidności, pewności siebie. A jednocześnie lubimy się, i to czasem nawet za bardzo. Tylko że te kompleksy ciągle wychodzą. Ale ja się na tym nie znam. Nie jestem psychologiem.

Za to genialnym antropologiem.
Tata się bardzo ucieszy, jak to przeczyta.

A jak pan daje radę łączyć komercyjne projekty ze swoją sztuką?
Prowadzę podwójne życie. Ale, niestety, nie takie ekscytujące, jak mogłoby się wydawać. W dzień jestem pracownikiem korporacji. Szarym członkiem społeczności budującej już nie tylko polski, ale nawet światowy kapitalizm. A wieczorem, gdy już położę dziecko spać, staję się rysownikiem. Rysowanie to dla mnie czynność intymna. Nie za bardzo potrafię robić to w miejscu publicznym, przy ludziach. Raczej muszę się gdzieś zamknąć i odciąć.

A kiedy pan rysuje dla POLITYKI?
W nocy.

To się czuje.
Że takie słabe czy takie mroczne?

Takie fajne.
Rysunki powstają długo. Sam proces rysowania jest dla mnie prosty, wiadomo, każdy by potrafił tak narysować. Ale budowanie opowieści, anegdoty, jest najtrudniejsze, bo wymaga ciągłej uwagi. Muszę dużo czytać. Orientować się w tym, co się dzieje. Czytam głównie portale internetowe, gazety. Lubię też obserwować reakcje i zachowania ludzi. Mam zawsze ze sobą taki mały notesik i tam zapisuję pomysły. Ale one szybko się przeterminowują.

Dużo ma pan takich podpatrzonych scenek?
Mało. Wolałbym mieć więcej, to nie musiałbym tyle myśleć. Niestety, większość jest wymyślona.

A cykle „erotyczne zwierzenia”?
Też.

Kamień spadł mi z serca.
Dlaczego? Przecież to samo życie. Mnie to strasznie fascynowało, bo z seksem było jak ze wszystkim innym przed 1989 r. To był taki temat, który nie istniał. I to nagle wybuchło. Pamiętam, że w telewizji pojawił się taki program „Erotyczne zwierzenia Playboya” czy coś tam playboya… Pojawiły się pierwsze różowe serie. Ten seks tak nagle wylał się z tych gazet. No i tak wpadłem na pomysł tych erotycznych zwierzeń, żeby one były jeszcze bardziej takie jak w tych programach, które były jednak takie… cukierkowe, odrealnione. Ja chciałem to urealnić i stąd się to wzięło. A potem to się przeniosło ze sfery erotycznej na sferę relacji międzyludzkich. Niekoniecznie chodziło o seks, tylko, nie wiem, o jakieś… po prostu kontakty między ludźmi, jakiekolwiek…

Dlaczego pan zamilkł?
Pan zmusza mnie do takich dziwnych odpowiedzi. Chciałbym już przestać mówić.

Ostatnie pytanie, jakie ma pan plany na przyszłość?
Wielkie.

rozmawiał Juliusz Ćwieluch

 

Jan Koza (pseudonim artystyczny) – rocznik 1970. Artysta malarz, rysownik. Ukończył studia na wrocławskiej ASP, gdzie później przez trzy lata był asystentem. Współpracował z Canal+, jest pracownikiem korporacji. Od 2011 r. rysuje dla POLITYKI. Niechętnie występuje publicznie i unika zdjęć. Jest osobą skromną, ale pełną ciepła.

Polityka 51-52.2014 (2989) z dnia 16.12.2014; Ludzie i Style; s. 144
Oryginalny tytuł tekstu: "Podwójne życie magistra Kozy"
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną