Crossfitowa ideologia głosi, że masz po zajęciach paść na twarz, a gdy dojdziesz do siebie, za jakiś czas chcieć jeszcze. Na treningu tak dostaniesz w kość, że prawdopodobnie będziesz miał zawroty głowy, być może zwymiotujesz i niewykluczone, że na chwilę stracisz kontakt z rzeczywistością. Na przyjemność będzie czas później. A raczej na nagrodę. – Przyjemnie to może być na fitnessie – mówi Patrycja Wójcikowska, właścicielka crossfitowego klubu War-sztat, a także trenerka w fitness clubach. – Ale wtedy efekty przyjdą wolniej.
Więc nagrodą jest, gdy szybko schudniesz. Albo podciągniesz się na drążku 10 razy, a nie raz i to w mękach. Gdy wskoczysz na skrzynię ze sklejki naście razy zamiast paru. Generalnie: gdy poprawisz siłę, sprawność, wydolność, wytrzymałość. Bo o to, z grubsza rzecz biorąc, właśnie w crossficie chodzi. Jak również o to, żebyś przez chwilę poczuł się jak zawodowy sportowiec – trening będzie męką, ale z efektami.
Moda na crossfit, czyli ćwiczenia wielu partii mięśni w tempie, które nie pozwala wyrównać oddechu, przyszła do Polski kilka lat temu ze Stanów Zjednoczonych. W dużych miastach wyrastają boxy (jak w środowiskowym żargonie nazywa się treningowe sale) pod szyldem Reeboka, który wyciągnął ten trening z garaży i kupił prawo do oficjalnego posługiwania się terminem CrossFit. Patrycja dodaje, że rynek fitnessowy wyczuwa popyt i teraz w niemal każdym klubie wydziela się kąciki crossfitowe i rzuca tam trochę sprzętu. Jednak prawdziwy crossfit wymaga przestrzeni.
Marcin, trener w War-sztacie, mówi, że reklamowanie tej formy treningu jako rewolucji to jednak zdecydowana przesada: – To się kiedyś nazywało treningiem funkcjonalnym albo obwodowym. Jest świetnie znany bokserom, zapaśnikom.