Porno Coelho
„Pięćdziesiąt twarzy Greya”: softporno dla niewymagających
To nie jest opowieść zawierająca sceny seksu – oceniają krytycy. To sam seks. Szukanie czegoś innego w bestsellerowej książce (100 mln egzemplarzy sprzedanych na świecie) E.L. James i powstałym w oparciu o nią filmie może się okazać trudnym zadaniem.
Dwa zdania streszczenia: Anastasia Steele poznaje Christiana przypadkiem. W zastępstwie znajomej przeprowadza z nim – młodym, aspirującym przedsiębiorcą – wywiad dla lokalnej prasy. Mężczyzna fascynuje ją i wpędza w zakłopotanie jednocześnie, ale Steele wchodzi w tę relację, i to na jego warunkach, godząc się z jego upodobaniem do praktyk sadomasochistycznych. Koniec końców spełnia się i jej fantazja – o potrzebie bycia zdominowaną, przekazania inicjatywy. W ramach oporu wykrzykuje – oczywiście w duchu – sporadyczne „jasny gwint!”. „Nie szczytuj, inaczej dam ci klapsa” – mówi on tonem nieznoszącym sprzeciwu. „W mordę jeża, a niby jak mam to zrobić?” – pyta samą siebie ona, współczesna wersja Kopciuszka. Bohaterka harlequina w scenerii łagodnego porno.
Brytyjska autorka „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, publikując cztery lata temu pierwszą powieść, prochu nie wymyśliła. Sceny seksu w literaturze już były. W tym próby udane: u Jonathana Franzena, Sarah Waters, Toni Morrison, a nawet Jane Austen. W Polsce w ostatnim czasie – np. u Ingi Iwasiów, która zresztą niepochlebnie wyrażała się o „Greyu”, wystawiając na natychmiastowy atak czytelniczek. Opisywano też w literaturze, mniej lub bardziej udanie, praktyki sadomaso.
Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby dzieła któregokolwiek z wymienionych twórców rozeszły się w takim nakładzie jak książka E.L. James. Trudno też, by ich ekranizacje ściągnęły do kin w jeden weekend ponad 834 tys.