Bez kulinarnej pornografii
Slow food: styl życia czy marketingowy chwyt?
Marta Wróbel: – Ma pan ochotę na chłodnik?
Carlo Petrini: – Zawsze! Zupa ta zachwyciła mnie trzy lata temu podczas wizyty w Krakowie. Pamiętam odświeżające połączenie buraków, ogórków i gęstego jogurtu. Z jednej strony to proste danie przyrządzone z tanich składników, a z drugiej, ma bardzo długą tradycję i duże walory smakowe. W Slow Food od początku walczymy o „obronę prawa do smaku”. I właśnie o niego w naszej kulinarnej rewolucji chodzi.
W 1986 r. zapoczątkował pan ją na Schodach Hiszpańskich, protestując przeciwko otwarciu pierwszego McDonalda w Rzymie. Rozdawał pan wtedy przechodniom pizze i makarony własnej roboty. Czy ta rewolucja ma jeszcze dzisiaj sens?
Zwłaszcza dzisiaj. Dorastając w malowniczej miejscowości Bra w Piemoncie, byłem otoczony świeżymi owocami i warzywami, jadłem wyprodukowane w regionie sery i piłem lokalne wina, szczególnie smakowały mi te z winnic Barolo i Barbaresco. Pisałem zresztą później o nich w moich książkach. Potem, kiedy jako 20-letni student socjologii przyjechałem w odwiedziny w rodzinne strony, w warzywniaku zamiast soczystych piemonckich papryk zobaczyłem ich mdłe substytuty importowane z Holandii. Jako miłośnik kulinarnego dziedzictwa Piemontu obiecałem sobie wtedy, że zrobię wszystko, by przeciwdziałać homogenizacji smaków znanych mi z dzieciństwa. Potem, już jako dziennikarz i krytyk kulinarny piszący o jedzeniu i winie, coraz częściej musiałem się mierzyć w restauracjach w całym kraju z produktami, które trudno było nazwać prawdziwym jedzeniem. Niestety, teraz takich miejsc jest nieporównywalnie więcej.
Czym zatem jest prawdziwe jedzenie?
Jeśli tylko macie wybór, nie kupujcie tego, czego nie tknęłaby wasza babcia.