W lipcu przed lodziarniami w pełnym skwarze ustawiają się w kolejkach Polacy. To szczyt sezonu lodowego. Na rynku bardzo osłabła dominacja wielkich marek. Tu także dotarła moda na fit i eko. Lody z małej manufaktury nie mają już wiele wspólnego z maszynami do produkcji lodów włoskich. Widać to wyraźnie w Warszawie przy modnym placu Zbawiciela, na którym z jednej strony działa powstały w latach 50. trochę senny Salon Lodowy Corso, a z drugiej – chętniej odwiedzane okienko Lodów Naturalnych Sucré. Takich małych manufaktur pojawiło się w ostatnich dwóch sezonach sporo, w samej Warszawie działa od niedawna Baśniowa, Jednorożec Lody Tradycyjne czy Lody Prawdziwe i kilka innych.
Start z własnym salonem lodowym nie jest teraz w Polsce taki trudny – w każdym razie na pewno łatwiejszy niż w czasie prowadzonej w Stanach, w latach 20. XX w., poważnej wojny patentowej między dwoma głównymi producentami lodów na patyku, zwanej Frozen Sucker War. Dziś wystarczy wynająć przestrzeń kuchenną, sprawdzoną przez sanepid, zaopatrzyć się w maszynę do kręcenia lodów kulkowych lub taką do produkcji lodów na patyku, zamrażającą szokowo (dmuchawa z wiatrakami w pół godziny, w temperaturze minus 49 st. C, zamienia pulpę owocową w ciało stałe). Nawiązać współpracę z firmami zaopatrującymi lodziarnie hurtowo w wafle, szybko zastygające polewy, drewniane patyczki, małe plastikowe łopatki, a nawet w lampy owadobójcze. Te „domowe” lody mają jedną wadę: cenę (do 6 zł za kulkę, 8 zł za loda na patyku – odpowiednika mniej więcej dwóch kulek). Cukiernicy tłumaczą, że działają w małych firmach, koszty pracy nie są niskie, surowce muszą być najwyższej jakości, a na przykład w tym sezonie każda wpadająca do kadzi truskawka jest szypułkowana ręcznie.
Intensywniejsze smaki
Na razie, może trochę zachowawczo, polskie firmy produkują przeważnie lody wzorowane na włoskich gelati: mleko, cukier plus świeże składniki.