Jak zdradzono zdradzających
Afera wokół portalu Ashley Madison: zdradzający podwójnie oszukani
Idea Ashley Madison była prosta: ułatwić zdradę. Czyli umożliwić ludziom w stałych związkach znalezienie partnera seksualnego na boku. W lipcu dane użytkowników serwisu – pozwalające na szybką identyfikację i dające wiedzę o preferencjach seksualnych 37 mln osób – zaczęli jednak udostępniać w sieci hakerzy.
Wśród poszkodowanych mogło być kilka tysięcy Polek i Polaków. Tyle tylko, że niekoniecznie osób z krwi i kości. Szacuje się bowiem, że na liście ofiar znalazło się ok. 70 tys. kobiet-botów. Czyli sztucznych profili, które automatycznie zaprogramowanymi tekstami zagadywały klientów. Kilkadziesiąt milionów mężczyzn ryzykowało więc życie prywatne, by na portalu kontaktować się nieświadomie m.in. z botami. Na domiar złego te tzw. anioły zajmowały się tu przede wszystkim wyłudzaniem od nich pieniędzy (mężczyźni płacili za każdą wysłaną do nich wiadomość).
Atak hakerski na serwis randkowy nie musiał być wirtualnym wymierzeniem kary za niemoralne zachowanie. Włamywacze – The Impact Team (ang. Grupa Uderzeniowa) – uzasadniali go wprawdzie w ten sposób w oficjalnym oświadczeniu, ale równie dobrze mogli dokonać osobistej zemsty na pracownikach serwisu.
Charakter ataku może tłumaczyć fakt, że hakerzy ujawnili maile z konta dyrektora generalnego serwisu Noela Bidermana. Ich treść przeczy temu, o czym wcześniej zapewniał: że żony nigdy nie zdradził, mimo że kierował stroną reklamującą się hasłem „Życie jest krótkie. Wdaj się w romans”. Po kompromitującym wycieku z życia prywatnego Biderman ustąpił ze stanowiska. Zrobił to jednak dopiero półtora miesiąca po tym, jak doszło do złamania zabezpieczeń portalu. W tym czasie przyjął taktykę wpuszczania do sieci bagatelizujących sytuację oficjalnych stanowisk firmy.