Lekarze nie mogą się nadziwić przede wszystkim temu, że Kamil Umiński w ogóle jeszcze chodzi. – W kolanie mam roztrzaskane wszystko, co się da. Zerwane więzadło boczne, uszkodzone krzyżowe, częściowo zerwany mięsień dwugłowy uda, poszły mi obie łękotki... Pewnie odbije mi się to na starość, ale uważam, że było warto – poszkodowany nie rozczula się nad sobą.
Ta rozległa kontuzja to efekt pojedynku, jaki w ostatnich dniach sierpnia Umiński stoczył podczas Abu Dhabi Combat Club: najbardziej prestiżowego na świecie turnieju grapplingowego (od ang. to grapple – chwytać). To formuła walki podobna do zapasów – tyle że przeciwnika należy jeszcze zmusić do poddania się za pomocą duszeń lub dźwigni na stawy. Jeżeli żadnemu z zawodników nie uda się to przed upływem ustalonego czasu, o zwycięstwie decydują punkty przyznawane za poprawne wykonywanie technik.
Finały ADCC organizowane są co dwa lata – w tym roku odbywały się w São Paulo – a Umiński jest ich prawdziwym weteranem, bo tegoroczna edycja była już trzecią, w której brał udział. Niestety, kontuzji doznał w ćwierćfinale turnieju, w starciu z João Assisem, złotym medalistą poprzednich mistrzostw.
Zmagania Umińskiego przeszły w mediach bez echa. A szkoda, bo okazuje się, że w grapplingu Polska jest światową potęgą. Żeby wystąpić na finałach ADCC, trzeba wcześniej wygrać bardzo wymagające eliminacje lub zostać osobiście zaproszonym przez organizatorów. Tymczasem sześciu mężczyzn występujących w biało-czerwonych barwach (w dywizji kobiet znalazła się jeszcze Marysia Małyjasiak) stanowiło w tym roku najliczniejszą europejską reprezentację, a do całego turnieju zakwalifikowało się więcej zawodników jedynie ze Stanów Zjednoczonych i Brazylii.