Znów należy do młodzieży
Jak Krzysztof Krawczyk stał się gwiazdą hip-hopu
Artykuł w wersji audio
Zaczęło się od tzw. beki – żartobliwych zaproszeń dla Krzysztofa Krawczyka do nagrania rapowej piosenki. Potem ruszyła akcja ściągnięcia artysty, zwanego niegdyś polskim Elvisem, na największy festiwal hiphopowy w Europie. Wysypały się memy sugerujące, że styl piosenkarza, przez niektórych określany jako „cygański”, to tak naprawdę prorocze ucieleśnienie snów każdego hiphopowca o sławie, wystawnym życiu, imprezach, pięknych kobietach i używkach. Że niby drwią sobie z pana Krzysztofa? Przeciwnie, i właśnie w tym miejscu zaczyna się ciekawa historia: pokolenie nasto- i dwudziestolatków szybko porzuciło „szyderę” z Krawczyka, a zamiast tego, z nieco przewrotnym poważaniem, zaczęło rehabilitować jego muzykę.
– Uważam, że pan Krzysztof jest bardzo interesującym artystą. Pół wieku w branży, eksperymentowanie z różnymi stylami muzycznymi, a także jego autentyczność zasługują na uznanie – mówi unitr∆_∆udio (UnitraAudio), producent muzyczny, autor remiksu utworu „Chciałem być” (utrzymanego w stylu zwanym cloud rap). Wysłuchało go w serwisie YouTube już ponad milion osób, był puszczany na antenie radiowej Trójki, a ostatnio trafił również do warszawskich klubów.
Niech pan Krzysztof zarapuje
Krzysztof Krawczyk śpiewający na młodzieżowych, klubowych imprezach? Dla ludzi, którzy pamiętają jego flirt z polsatowskim programem „Disco Relax” i którzy w najlepszym wypadku widzą w nim sympatycznego dinozaura, będzie to wyłącznie happening i zgrywa. Taki sam niezrozumiały do końca kaprys jak kiedyś wylansowanie u nas na nowo Jożina z Bażin. I według takiego scenariusza zapowiadała się od początku internetowa akcja Krawczyk.
– Wszystko zaczęło się od wywiadu Krzysztofa Krawczyka dla tygodnika „Angora”, który został zilustrowany specyficznymi zdjęciami z basenowej imprezy z udziałem artysty – mówi Hirek Wrona, dziennikarz muzyczny, badacz kultury hiphopowej. – Sesja wyglądała komicznie, internet to podchwycił, a potem, trochę w formie parodii – wszak sesja ma w sobie coś z hiphopowo-mafijnej stylistyki – na Krawczyka zaczęli powoływać się polscy raperzy.
Doszło do tego pod koniec ubiegłego roku podczas akcji #Hot16Challenge. Raperzy nawzajem nominowali się do nagrywania 16-wersowego utworu i część z nich żartobliwie apelowała o wykonanie swojej zwrotki przez Krawczyka. Ponieważ łańcuch kolejnych nominacji rozrósł się do ogromnego przedsięwzięcia, również dowcip pod tytułem „To niech pan Krzysztof zarapuje” stał się modny. Do tego stopnia, że gdy latem tego roku ruszyła na Facebooku akcja „Krzysztof Krawczyk na Hip Hop Kemp 2016”, błyskawicznie zyskała ponad 20 tys. fanów. Odbywający się w Czechach festiwal uchodzi za najbardziej prestiżowy w swoim gatunku w Europie – w ostatnich latach grały tam takie gwiazdy, jak Kendrick Lamar, Ghostface Killah, Mobb Deep, Onyx czy De La Soul.
– Szanujemy Krzysztofa Krawczyka, ale zapraszanie go na ten festiwal traktowaliśmy oczywiście z przymrużeniem oka. Dziś można powiedzieć, że akcja i jej skala wymknęła się spod naszej kontroli – mówi współpomysłodawca zaproszenia Krawczyka na HHK Maciej Targus. Wiek? 20 lat.
Nie żal skasowanych bryk
Ta skala to dziesiątki amatorskich przeróbek utworów i teledysków piosenkarza. Do jednego z nich, nakręconego w Nowym Jorku, ktoś podłożył utwór rapera Nasa. Spasowało. W mediach społecznościowych zaczęły pojawiać się wpisy z hashtagiem #TeamKrawczyk, których autorami byli również znani polscy hiphopowcy. Pan Krzysztof w kilka tygodni stał się w sieci człowiekiem-memem. Przy zachowaniu wszystkich proporcji to zjawisko podobne do tego, którego bohaterem został wcześniej Aleksander Kwaśniewski (który dla wielu internautów jest nie tyle byłym prezydentem RP, co zabawnym panem z memów – jednoosobową afirmacją spożywania alkoholu i celebrowania #piąteczku). Natomiast młodych fanów hip-hopu nie interesowały artystyczne wzloty i potknięcia Krawczyka – z ironią, ale i pewną życzliwością wychwytywali jego modowe stylizacje z futrami, biżuterią czy cygarami, słusznie skądinąd zauważając, że takowych nie powstydziliby się klasycy
gangsta rapu.
Byli i tacy wnikliwi, którzy dolewali oliwy do ognia, przytaczając barwne anegdoty z równie barwnej kariery piosenkarza. Jeden z wywiadów (historia potwierdzona przez samego Krawczyka): „To było w Stanach. Ciągnąłem koks dzień w dzień, aż zacząłem krwawić z nosa. Poszedłem do znajomego lekarza. A on mi mówi: »Don’t worry, Kristof, co drugi artysta ma taki problem – wstawię ci plastikowe płytki do nosa i będziesz mógł ciągnąć do końca życia«. Jak podał cenę – 16 tys. dol., to sobie odpuściłem”. Marihuana? To już z naszej rozmowy: – W moim zespole w Las Vegas każdy coś tam brał, to i ja przez ciekawość próbowałem tego i owego. Jak wróciłem do Polski, pojechałem do Jarocina i zobaczyłem, jak ludzie lufki nabijają, to wiedziałem, że trzeba się z nimi sztachnąć. Jarocin był zachwycony: „Stary Krawiec przepalił z nami faję”.
Żartobliwa fascynacja przerodziła się w inspirację. Bo jak podkreśla nie tylko UnitraAudio, do słów Krawczyka z „Chciałbym być”: „Przemierzyłem cały świat – od Las Vegas po Krym. Zgrałem tysiąc talii kart, które lubią dym. Skasowałem kilka bryk, nie żałuję dziś”, chciałby przyznać się każdy młody hiphopowiec. „Parostatkiem sobie płynę. Hit nawet na tamburynie. Wskaźnik fejmu jest dodatni. Tańczysz ze mną raz ostatni” – rapują o Krawczyku Solar i Białas (wers „Zgarniam kolosalną gażę. Tak gorący, że poparzę” również ich autorstwa). YouTube zalała fala blendów, czyli starych utworów Krawczyka, do których swoje partie dograli raperzy. Co na to sam artysta?
– Zanim to do mnie dotarło, zacząłem zauważać dziwnie liczną reprezentację nastolatków na moich koncertach. Gram w Bydgoszczy, zimno jak diabli, a tu dzieciaki śpiewają moje piosenki. Myślałem, że to jaki terror ich dziadków, ale potem zaczęli dzwonić ludzie: „Krzysiek, w internecie przerabiają twoje utwory. Na hip-hop!” – śmieje się Krawczyk. Na żarty i przeróbki się nie obraża. Przeciwnie – mówi, że to miłe, a muzykę hiphopową bardzo ceni. Zresztą, to ciekawostka – pierwszym raperem, który wykorzystał fragment utworu Krawczyka w swojej kompozycji, wcale nie był Polak, tylko Amerykanin – nowojorczyk Roc Marciano! W jego utworze „Death Parade” (z 2012 r., dostępny na YouTube) w tle przyśpiewuje polski Elvis: „Nim zgaśnie dzień…”.
– Dawno temu w Stanach zetknąłem się z tym gatunkiem, gdy jeszcze raczkował. Kolega pracował na granicy dzielnicy latynoskiej i murzyńskiej, niedaleko 55. Ulicy w Nowym Jorku. Po jednej stronie o godz. 21 odzywał się śpiew, a po drugiej – rap. Już wtedy zastanawiało mnie to, że raperzy mają więcej treści do przekazania niż w normalnej popowej piosence, w której jak nie wiosna i miłość, to smutek, róże i bzy – opowiada Krawczyk. – Tak jak rock’n’roll był wyrazem protestu, tak i w rapie jest go wiele. Każde pokolenie ma swoje pretensje, swój bunt i ból. Ja zawsze mówiłem swoim kolegom: „Wsłuchajcie się w to, co ci hiphopowcy mają do powiedzenia”. Podobało mi się, gdy również w Polsce ta kultura zaczęła robić artystyczny rejwach.
Grzebanie w szmateksie
Krawczyk jest świadom, że w Polsce pokolenie 30- i 40-latków zawsze będzie uważać go za obciachowca. Przedstawicielom tego pokolenia każda próba odzyskania go dla kultury popularnej (nie mówiąc o offowej) przywiedzie co najwyżej skojarzenia z konwencją kicz party. To zamknięty rozdział, na dobre. Trzy lata temu podobny problem krytycy mieli z Andrzejem Zauchą, gdy serwis muzyczny Screenagers.pl umieścił jego „Byłaś serca biciem” na szczycie zestawienia 200 polskich piosenek wszech czasów (pisaliśmy o nim w POLITYCE 35/13). A obok niego Krystynę Prońko, Papa Dance i Annę Jurksztowicz. „Odgrzebywanie po latach wykonawców, którzy w swojej epoce byli odżegnywani od czci i wiary przez zwolenników ambitnej muzyki, ma w sobie coś z wyszukiwania w szmateksie dziwacznych sweterków albo zapuszczania wąsów. To oczywiście swoisty intelektualny snobizm” – pisał w „Gazecie Wyborczej” Robert Sankowski.
W pewnym sensie docenienie Zauchy, podobnie jak przygarnięcie Krawczyka, to kolejna odsłona czegoś, co Sankowski nazwał „manifestem pokolenia wolnego od pozamuzycznych skojarzeń”. Twórcy rankingu ze Screenagers.pl sami podkreślali, że zależało im na spojrzeniu na polską rozrywkę bez historycznych czy ideologicznych kontekstów. Oczywiście to one, zarówno w kontekście Zauchy czy Krawczyka, jak i każdego innego artysty, zawsze decydowały o odbiorze jego twórczości. Paradoks polega na tym, że gdyby Krzysztof Krawczyk przed całym zamieszaniem, w którego centrum się znalazł, nagrał wybitną płytę hiphopową, zostałby rzecz jasna obśmiany przez hiphopowe środowisko. Więc tak naprawdę rehabilitowanie go przez młodych ludzi wynika w dużej mierze ze standardowej przekory wobec poprzednich generacji, które wrzuciły piosenkarza do lochu z estradową chałturą i nigdy nie zamierzały do niego zaglądać.
– Przekora i ironia to jedno. Ale dzięki temu zamieszaniu niektórzy przypomnieli albo uświadomili sobie, jak piekielnie zdolnym wokalistą jest ten człowiek – uważa Hirek Wrona. – Pięć najlepszych głosów polskiej muzyki ostatniego półwiecza to Niemen, Cugowski, Rynkowski, Szcześniak i właśnie Krawczyk. A teraz popatrzmy na ich utrwalony wizerunek i to, co śpiewali. Bardzo zdolni ludzie, a poza Niemenem przez długie lata swoich karier nie mieli szczęścia do repertuaru i stylistyki.
Krawczyk jak Clinton?
Amerykański hip-hop zna historię odrobinę podobną do najnowszego przypadku Krawczyka, która zakończyła się spektakularnym happy endem. George Clinton, ojciec chrzestny funku (twórca subgatunku nazywanego P-Funk), po szalonych latach 70., w których wywołał prawdziwą rewolucję w „czarnej” muzyce ze swoimi bliźniaczymi grupami Parliament i Funkadelic, w połowie kolejnej dekady był już niemal za burtą show-biznesu. Nękały go kłopoty finansowe, po części spowodowane niejasnościami w prawach autorskich jego utworów, po części zatargami z wytwórniami płytowymi i słabnącą popularnością. W dodatku kultura, której jeszcze niedawno był częścią, ewoluowała i zmieniała się tak szybko, że około 1985 r., gdy władzę na dobre przejął w niej hip-hop, Clinton kojarzył się już z dinozaurem i geszefciarzem – wszak nikt tak jak on nie potrafił nagrywać kolejnych płyt w tym samym składzie, za to pod inną nazwą i z nowym kontraktem. Aż na początku lat 90. pojawił się Dr. Dre ze swoim multiplatynowym albumem „The Chronic”, niemal w całości utkanym z sampli zapomnianych nagrań Clintona. A sam pomysł szybko zamienił się w muzyczną modę, dzięki której Clinton ponownie wkroczył do muzycznego mainstreamu.
„Wcześniej raperzy najchętniej wykorzystywali bardziej rockowe bity i dźwięki (jak choćby LL Cool J czy Run-D.M.C.). Clinton był passé, dopóki na nowo nie odkrył go Dr. Dre i cały kalifornijski hip-hop” – mówił w filmie dokumentalnym o Clintonie dr Rickey Vincent, amerykański kulturoznawca, nazywany „profesorem od funku”, autor książki „Funk: The Music, the People and the Rhythm of The One”.
Krzysztof Krawczyk nie jest George’em Clintonem, choć wmanewrowanie go do hip-hopu też może mieć kolejne skutki. Zdradza, że „ludzie z wytwórni Sony namawiają go, by pomyślał o współpracy z młodymi artystami”. Tym bardziej że on sam jest zachwycony niektórymi przeróbkami jego utworów. – Wersja „Chciałem być” (wspomniany na początku remix autorstwa unitr∆_∆udio – przyp. red.) jest kapitalna. Dla mnie, 69-latka, takie propozycje to wyróżnienie. Ale muszę się nad tym zastanowić, bo nie chcę się za wszelką cenę podlizywać młodym. To musiałoby być coś zgodnego z moim charakterem – wyjaśnia pan Krzysztof.
Na razie, bardziej w zgodzie z charakterem i metryką, wydał płytę z utworami Leonarda Cohena (w polskich wersjach znamy je z tłumaczeń Macieja Zembatego), zatytułowaną „Tańcz mnie po miłości kres”. Ale hiphopowi fani Krawczyka ten taniec odczytają jako kolejną imprezę gwiazdora, który najwidoczniej znów należy do młodzieży.