Współcześni przywódcy stają się coraz wrażliwsi. I nie wstydzą się tego okazywać. W kulminacyjnym momencie przemówienia dotyczącego dostępu do broni w Stanach Zjednoczonych kilka łez uronił ostatnio Barack Obama.
Wspominając ofiary strzelanin – m.in. w Aurorze, Lafayette, Newtown, Columbine i Sandy Hook – podkreślał, że za każdym razem, kiedy myśli o dzieciach, które wtedy zginęły, jest „naprawdę wściekły”.
Obama nie jest jedynym prezydentem, który pozwolił sobie na moment słabości w trakcie publicznego przemówienia. Podobne chwile przeżywało wielu jego poprzedników, jak Gerald Ford, Richard Nixon, George H.W. Bush, Dwight D. Eisenhower, Bill Clinton czy George W. Bush.
Więcej – właściwie każdy amerykański prezydent, począwszy od Reagana, przeżył przynajmniej jeden „łzawy moment”. Ale to mężowi Hillary Clinton udało się zapisać w pamięci Amerykanów w szczególny sposób. Na pogrzebie Ronalda Browna, który zginął w katastrofie lotniczej w Chorwacji, Bill Clinton zaczął płakać, jak tylko zorientował się, że jest nagrywany. Amerykańska opinia publiczna nie zostawiła na nim suchej nitki.
W pamięci Brytyjczyków natomiast zapisało się zdjęcie Żelaznej damy Margaret Thatcher, roniącej łzę w rządowej limuzynie, kiedy po raz ostatni odjeżdżała z Downing Street w 1991 r.
To się opłaca
Zdaniem Judi James, ekspertki od wizerunku politycznego, „najbardziej opłacalne polityczne łzy to te wywołane tragicznymi okolicznościami, których politycy nie mogą wykorzystać do osiągnięcia prywatnego sukcesu. Wtedy wierzy się w ich autentyczność”.
James twierdzi, że wielu polityków jest przekonanych, że publiczny moment słabości ociepli ich wizerunek, do czego – na najbardziej podstawowym poziomie – faktycznie dochodzi.