Im lepiej Polska gra w mistrzowskich turniejach, tym chętniej piłkę ręczną uznaje się za nasz sport narodowy. Nieraz w przeszłości zdarzało się, że reprezentacje – przede wszystkim męska, choć przecież i panie sensacyjnie dotarły do półfinałów dwóch ostatnich mistrzostw świata – schodziły z parkietów po twardych bojach, wyszarpując zwycięstwa nie tylko umiejętnościami, ale i charakterem, czasami w cudownych okolicznościach. Co tylko wzmagało egzaltację oraz sugerowało, jakoby Polacy byli stworzeni do sukcesów w tej grze, gdyż są z natury twardzi, waleczni, nieustępliwi, mają odpowiednie warunki fizyczne, no i zdarza się, że w krytycznych chwilach siła wyższa nad nimi czuwa.
Dużo było w tym dorabiania ideologii do faktów, bo przecież nasi szczypiorniści nie pokazywali na parkietach niczego specjalnie wykraczającego poza standardy. O sporcie narodowym można by mówić, gdyby stał za nim sprawny system. Tymczasem pierwsze 3–4 lata po srebrnym medalu mistrzostw świata (2007 r.) zostały dla rozwoju zmarnowane. Sukces drużyny prowadzonej przez Bogdana Wentę był tak zaskakujący, że nie było żadnego pomysłu, jak go skonsumować. Odkąd w 2010 r. pojawił się sponsor generalny, czyli Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, mnożyły się projekty i programy mające w zamierzeniu zbudować jak najszerszą podstawę piramidy. Ostatecznie, w ubiegłym roku, znów zmieniono koncepcję. Postawiono na ośrodki szkolenia piłki ręcznej (powstały w każdym województwie). Lecz ośrodek to nie twór fizyczny, za grube miliony, z bazą i ludźmi niezbędnymi do jej utrzymania, tylko dodatkowe treningi w szkołach – od ostatniej klasy podstawówki do końca szkoły średniej.