Zacząłem od ziół, bo nie mają zbyt dużych wymagań. Bazylia i mięta dobrze się przyjęły, ale szałwii i rozmarynowi chyba jednak za zimno, mimo że ustawiam temperaturę na ponad 25 stopni – opowiada 35-latek z Cleveland, udrażniając rurkę nawadniającą rośliny zwisające w pionowych tunelach, podświetlanych z góry na purpurowo. – Jadalne kwiaty nie zakwitły, więc ostatnio skupiam się głównie na sałatach.
Benjamin Vidmar jest kucharzem i od siedmiu lat mieszka na Spitsbergenie, w najdalej na północ wysuniętym miasteczku świata, Longyearbyen, gdzie wieczna zmarzlina zaczyna się niecały metr pod powierzchnią ziemi, a samą ziemię przez kilka bezśnieżnych miesięcy porasta tundra, która smakuje jedynie reniferom.
Kilka lat temu Ben przypłynął do Arktyki statkiem wycieczkowym, na którym wówczas pracował, zszedł na ląd i stopniowo zapuścił korzenie. A że pochodzi z rodziny smakoszy i świeże jedzenie zawsze było dla niego podstawą dobrego życia, to po kilku latach postanowił sam je produkować, bez ziemi i bez słońca, bo słońce też tu nie wschodzi przez kilka miesięcy w roku.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu większe osady na Spitsbergenie (jedna norweska i dwie radzieckie) miały własne szklarnie, w których uprawiano dość warzyw dla wszystkich mieszkańców. Glebę przywożono z bardziej urodzajnych części Arktyki i wsypywano do betonowych zbiorników wyłożonych płytkami ceramicznymi. Rosły tu ziemniaki, pomidory, ogórki, cebule i chwasty. Teraz kiedy szklarnie straszą wybitymi sufitami, przetrwało tylko to zielsko. Ziemię w szklarniach porasta miękki mech, a warzywa obciągnięte folią przylatują na wyspę samolotem.