Na koniec było déjà vu. Mistrzostwo Europy zdobył zespół, który ledwo wybrnął z grupy, a na fazę pucharową wymyślił się na nowo, perfekcyjnie opracowując taktykę wytrącania rywali z uderzenia. W czterech decydujących meczach stracił tylko jedną bramkę, a w finale pokonał rozpędzających się gospodarzy, będących faworytami. Droga Portugalii do tytułu wypisz wymaluj przypomina grecką z 2004 r. Można powiedzieć, że czas zatoczył koło, bo w tamtym finale pokonana została właśnie Portugalia, też wówczas gospodarz Euro. Jest nawet łącznik personalny – trener Fernando Santos został zatrudniony 6 lat temu przez grecką federację, by zapewnić tamtejszemu futbolowi względnie gładkie przebudzenie ze snów o potędze, gdyż było jasne, że w przypadku Grecji mistrzowski patent sprawdził się tylko raz. I nawet mu się udawało, bo w kolejnych turniejach Grecja kończyła godnie.
W portugalskiej reprezentacji, w której od zawsze było za dużo generałów, a za mało szeregowych, Santos przywrócił właściwe proporcje. Inaczej mówiąc: przekonał generałów, że szeregowym trzeba pomagać. Inne proporcje, czyli prymat zespołu nad jednostką, przywróciły się w finale same, przez kontuzję Cristiano Ronaldo. I przy całym współczuciu dla osobistego dramatu portugalskiego gwiazdora, dobrze, że na tytuł zapracowała drużyna, bo w czasach napastliwego promowania futbolowych idoli zdajemy się zapominać, że futbol jest grą zespołową.
Paradoks polega na tym, że po finale, w którym Cristiano był wielkim nieobecnym, a koledzy poradzili sobie bez niego, od razu mówiło się, że Złota Piłka, czyli trofeum, które jest jego obsesją, znów trafi do Ronaldo.